Obserwując zachowanie kandydatów i ich sympatyków, można raczej odnieść wrażenie, że obserwujemy zapasy w rzymskim cyrku, w którym przeciwnika należy rzucić lwom na pożarcie, efektywnie przebić mieczem, by jeszcze bardziej ucieszyć widownię. Aż dziw, że tak brutalna kampania toczy się w kraju, który jest dumny ze swej tysiącletniej historii chrześcijaństwa. Powiedzmy, że gdyby toczyła się w dżungli, można by to jeszcze z trudem zrozumieć, choć co prawda mówi się niekiedy o dżungli miejskiej. Ale chyba nie o to chodziło tym, którzy wymyślili tę metaforę.
Ostatnią rzeczą, której możemy się spodziewać od kandydatów, to merytorycznej dyskusji o tym, co zrobią dla mieszkańców Warszawy. Warszawiacy zostali raczej wzięci jako zakładnicy w tej wojnie na śmierć i życie. Jeśli któryś z kandydatów popełni błąd, nie może liczyć na to, że przeciwnik go poprawi, pokaże, gdzie leży prawda. Nie, tu nie chodzi o prawdę, chodzi o spektakularne uderzenie w przeciwnika. A więc nie czytamy, że kandydat się pomylił, ale że się skompromitował, że zaliczył żenującą wpadkę itp. Jeśli na jego błąd odpowiedział przeciwnik, nie przeczytamy, że została mu zwrócona uwaga, ale że został zmasakrowany, albo – to bodaj najmodniejsze słowo w internecie ostatnich miesięcy – zaorany. Słowo to ma więc mnóstwo wersji – jest więc oranko – czyli po staremu powiedzielibyśmy, że ktoś wbija w kogoś szpilę, jest też samozaoranie – czyli sytuacja, w której ktoś sam się podłożył i sam dał pretekst do tego, żeby przeciwnik go zaorał.
Kłopot w tym, że bawiąc się w to oranie, tak naprawdę najbardziej orzemy samych siebie. To nie są bowiem zapasy gladiatorów, to wybory człowieka, który przez cztery lata zarządzać będzie największą metropolią w tej części kontynentu, jednym z najważniejszych miast tej części Europy, którego mieszkańcy i działające tu firmy co roku wpłacają do budżetu miejskiego astronomiczną sumę 16 mld złotych. Tak samo ważne są wybory w innych miastach, i tak samo przebiega w nich niestety kampania wyborcza. A zamiast dyskusji o przyszłości mamy oranko. Czy tego rzeczywiście chcemy?
Ktoś powie, że jestem naiwny. Po pierwsze, taka jest polityka. Po drugie zaś, badania ludzkiego mózgu pokazują, że jesteśmy nie tylko istotami lubiącymi przebywać w grupie, kierujemy się też znacznie bardziej emocjami niż racjonalnymi argumentami, niż chcielibyśmy się do tego przyznać. Dlatego chętniej bierzmy udział w igrzyskach, dlatego chcemy być częścią grupy, wcale nie zależy nam tak bardzo na tym, by mieć własne zdanie, większy komfort daje nam poczucie bycia częścią większej zbiorowości niż wewnętrzne przeczucie, że przeciwstawiamy się wszystkim. Dlatego tak ochoczo zajmujemy miejsce w cyrkowych ławach i tak głośno krzyczymy, by nasz ulubieniec zaorał reprezentanta przeciwnego stada.
Wiem, media też nie są tu bez winy. Ale może to najwyższy czas, by się spróbować temu przeciwstawić. Bo jeśli nie, to rzeczywiście dojdzie do tego, co tak lubią widzowie cyrku – totalnego samozaorania. Ale tym razem prawdziwego.