Logo Przewdonik Katolicki

PGR-y po poznańsku

Jacek Borkowicz
FOT. PAP

Latem 1945 r. na wielkopolskiej wsi miał miejsce nietypowy bunt przeciw komunistom. Rolnicy chcieli uprawiać ziemię... wspólnie, podczas gdy władze zmuszały ich do uprawy indywidualnej.

Wszystko nie tak, jak uczono nas w szkołach! Bo przecież to właśnie komuniści siłą kolektywizowali polską wieś, która uparcie trzymała się modelu indywidualnych gospodarstw. Zgoda, ale nie w tym momencie i nie w ten sposób.
Żeby zrozumieć podany na wstępie paradoks, należy wiedzieć, czym w skali ogólnopolskiego rolnictwa była Wielkopolska i jaką rolę odgrywało tam oraz w innych regionach Polski ziemiaństwo – także po wywłaszczeniu go przez Niemców, później zaś przez rząd PKWN.
 
„Uprawa”
Wrzesień 1939 r. był katastrofą dla wielkiej własności ziemskiej, ale tylko na kresach wschodnich i zachodnich. W pierwszym z tych przypadków bolszewicy ograbili lub puścili z dymem dwory, a ich właściciele mogli mówić o szczęściu, jeśli tylko udało im się zbiec poza zasięg nowej władzy. W drugim posiadaczy majątków wywłaszczyli Niemcy. Pozbawione domów rodziny ziemian masowo przenosiły się na teren Generalnego Gubernatorstwa. Tam osiadały w miastach, a także w wiejskich majątkach kuzynów lub przyjaciół. Okupant w Generalnym Gubernatorstwie dworów bowiem zasadniczo nie ruszał.
Takim to zrządzeniem losu dwory Kielecczyzny i Lubelszczyzny stały się prawdziwym schronieniem dla tysięcy wojennych uchodźców z całego kraju. Do bezdomnych przybyszów z Poznańskiego i Pomorza dołączyli uciekinierzy zza Bugu. Potem także chronił się tam, kto mógł: inteligenci z głodujących miast, spaleni konspiratorzy, Żydzi. Jesienią 1944 r. kieleckie dwory (Lubelszczyznę zajęli już Sowieci), przecież i tak pękające w szwach, przyjęły jeszcze kilkanaście tysięcy tułaczy ze spalonej Warszawy. Czas okupacji, który dla reszty kraju był pasmem krwi i upokorzeń, szczęśliwcy, jakim udało się przytulić w ziemiańskim dworze lub folwarku, wspominali potem jako okres azylu.
Jakim cudem, w środku hitlerowskiego piekła, udało się ziemianom uchować ten kawałek wolnej Polski? Otóż Niemcy pozostawili w Generalnym Gubernatorstwie majątki ziemskie nie z miłości do ich właścicieli, lecz z powodów strategicznych. Chcieli, aby Generalne Gubernatorstwo stało się wielką produkcyjną rezerwą płodów rolnych, na potrzeby Rzeszy, walczącej na wschodnim froncie o nową Europę. Postawili więc na wzmocnienie wielkiej własności ziemskiej, jednocześnie gnębiąc podatkami średnich i małych rolników. Niektóre majątki, owszem, skonfiskowali, w innych właścicielom dodali niemieckich nadzorców, jednak w zdecydowanej większości przypadków pozostawili ziemianom ich nienaruszoną własność, każąc im tylko wpisywać dochody w księgach rachunkowych, aby ci mogli się potem rozliczyć z obowiązkowych dostaw.
Naszym ziemianom, od pokoleń nawykłym do konspirowania, tylko tego było trzeba! Wpisywali więc do ksiąg odpowiednie cyfry, zaś nadwyżki, wyprodukowane dzięki stworzonej przez okupanta koniunkturze, przeznaczali na wyżywienie i ubranie chłopców z lasu. Armia Krajowa, szczególnie na terenie wsi, nie osiągnęłaby takiego znaczenia, gdyby nie „Uprawa”, samorządna ziemiańska organizacja, zajmująca się koordynowaniem tej spontanicznej pomocy. W jej kierownictwie znaleźli się ludzie o głębokim poczuciu moralności i służby publicznej. Świadczy o tym chociażby fakt, że przez cały okres niemieckiej okupacji nikt z zarządu tej rozległej struktury nie został nawet aresztowany.
 
Jak na męża, to Maręża...
Poza wysokim morale z pewnością zadecydował tu fakt wsparcia ze strony instytucji legalnych, które były przykrywką dla podziemnej działalności. Niemcy nie byli w stanie obsadzić swoimi specjalistami całego sektora rolnictwa w Generalnym Gubernatorstwie, stworzyli więc w Warszawie Centralę Rolniczą, w której prym wiedli polscy ziemianie wysiedleni z Poznańskiego (prezes Władysław Jaruzelski). Wielkopolskie ziemiaństwo już przed wojną słynęło w całej Polsce z nowoczesnych metod uprawy i hodowli, Niemcy powierzyli więc zarząd nad rolnictwem okupowanych ziem ludziom z ich punktu widzenia najlepszym. Politycznie nie był to wybór szczęśliwy, gdyż urzędnicy z Centrali po kryjomu współpracowali z „Uprawą”.
Na przedwiośniu 1945 r. wielkopolscy ziemianie porzucili Warszawę i Kraków, aby objąć z powrotem swoje majątki. Niestety, w tym wyścigu wyprzedzili ich komisarze PKWN, wywłaszczający wielką własność „w imieniu ludu pracującego miast i wsi”. Ile warte było to szczytne hasło, miało się okazać niebawem.
Wielkopolanie nie załamali jednak rąk. Przecież nawet „ludowemu państwu” potrzebne będą wielkohektarowe gospodarstwa, a któż zna się lepiej na ich zarządzaniu, jak nie oni? Okazja nadarzyła się, gdy przybyły z Londynu Stanisław Mikołajczyk, szef opozycyjnego PSL, objął – wytargowane od Stalina w Jałcie przez Churchilla – stanowisko wicepremiera i ministra rolnictwa. Pod skrzydłami „reakcyjnego” ministerstwa stworzono więc instytucję pod nazwą Państwowe Nieruchomości Ziemskie (PNZ).
Przez kilka lat powojennej Polski było to – bez wielkiej przesady – arystokratyczne państwo w państwie rządzonym przez komunistów. Do PNZ, gdzie nie liczył się ani staż w Komunistycznej Partii Polski, ani bojowe zasługi z Armii Ludowej lub spod Lenino, lecz tylko fachowość, garnęli się bowiem wysadzeni z siodła ziemianie z całego kraju, jednak najwięcej z Wielkopolski. Jako urzędnicy państwowi zarządzali oni teraz setkami tysięcy hektarów ziemi. Regułą było, że wyrzucony z własnego dworu poznański dziedzic obejmował, jako zarządca, inny wywłaszczony majątek w sąsiednim wielkopolskim powiecie (w tym samym nie pozwalał mu na to Urząd Bezpieczeństwa) – równej wielkości, albo nawet większy. Co więcej, do dyspozycji komisarzy PNZ otwarły się olbrzymie połacie pól ornych, łąk i lasów na poniemieckich Ziemiach Zachodnich.
Pozbawieni domów ziemianie próbowali odtwarzać dawne życie w majątkach Pomorza czy Śląska. W krajobrazie tamtych terenów czymś normalnym był wtedy widok dwukonnej bryczki, którą „pan dziedzic” na PNZ-owskich włościach jechał na inspekcję żniw lub wiózł w niedzielę rodzinę do kościoła. W siermiężnych realiach komunizmu ludzie ci wyglądali, jakby przybyli z Marsa. Ich eleganckie, jeszcze przedwojenne garnitury i ich szeroki gest budziły podziw i zazdrość otoczenia. O prezesie PNZ, Witoldzie Maringe (wymawianym z francuska: Maręż) panny na wydaniu śpiewały nawet piosenkę: „Jak na męża, to Maręża”.
Taka idylla nie mogła trwać długo. Jesienią 1947 r., w obliczu narastającego terroru władz, Mikołajczyk uciekł z Polski. PNZ straciły oparcie i teraz same znalazły się na celowniku. W 1949 r. aresztowano Maringe’a, zaś dwa lata później skazano na wieloletnie więzienie całe kierownictwo PNZ. W miejsce rozwiązanej instytucji powołano Państwowe Gospodarstwa Rolne, które już niczym nie różniły się od sowieckiego wzorca.
 
Pełzające powstanie fornali
Zanim to się jednak stało, latem 1945 r. władze przeżyły chwilę głębokiego rozczarowania postawą wielkopolskich robotników rolnych w wielkich gospodarstwach. Wiosną tego roku, w ramach „reformy rolnej” komuniści rozparcelowali majątki folwarczne, wydzielając działki mieszkającym tam pracownikom. Liczyli na to, że fornale z wdzięczności za darowaną ziemię poprą komunistyczną władzę. Przecież gdzie indziej chłopi brali „pańską” ziemię z chęcią. Nie każdy wówczas przewidywał, że czerwoni dają rolnikom ziemię tylko po to, aby ją niebawem odebrać w ramach przymusowej kolektywizacji.
Wielkopolscy fornale powiedzieli jednak „nie” i wiosną wyszli na pola dawnych pańskich folwarków tak jak dawniej: uprawiając ziemię wspólnie. „Po co psuć coś, co do tej pory dobrze działało? – tłumaczyli władzom. – Nie mamy doświadczenia w uprawie indywidualnej”. Do 80 proc. fornali województwa poznańskiego, a dokładnie mówiąc tej jego części, która wcześniej należała do zaboru pruskiego, odmówiło wówczas przyjęcia działek.
Władze wpadły we wściekłość, oskarżając fornali o spiskowanie razem z dawnymi panami. Zapewne trochę racji w tym oskarżeniu było, gdyż folwarczny personel zapamiętał ich jako dobrych gospodarzy. Dopiero we wrześniu komuniści, stanowczo nakazali nieposłusznym fornalom przeorać miedze i przejąć nadane im kawałki gruntu. W obliczu surowych represji wielkopolscy rolnicy przyjęli więc dar, którego wcale nie chcieli.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki