Ksiądz proponuje ministrantowi, że po zbiórce podwiezie go do domu – i w głowie zapala mu się czerwona lampka: a jeśli ktoś posądzi go o nieczyste intencje? Choć przecież nic złego nie miał na myśli. Rodzice patrzą na ręce księżom pracującym z dziećmi. Kiedyś nie mieli tylu obaw – ale teraz coraz częściej któryś wydaje się „dziwny”. Nie wiem, czy można powiedzieć, że strach i nieufność zdominowały nasze wzajemne relacje, ale na pewno są bardzo widoczne. – To stało się przez czyny niektórych z was – mówi Ewa Kusz, psycholog i seksuolog w rozmowie z ks. Jarosławem Czyżewskim na temat społecznych reakcji na wykorzystywanie seksualne dzieci, którą publikujemy w bieżącym numerze (s. 22). Ale w sytuacji, gdy jedni dokopują całemu Kościołowi, głównie duchowieństwu i przełożonym, a inni go wybielają i naiwnie bronią, naprawdę potrzebny jest głos rozsądku. Bo z jednej strony: nie wszyscy księża są winni, nie wszyscy przełożeni kryją, nie można – nikomu, nie tylko księdzu – z sytuacji wdepnięcia w jedną kałużę robić okazji do prania brudów ze wszystkich kałuż życia. A z drugiej: nie mówmy, że ujawnianie takich sytuacji służy wyłącznie walce z Kościołem, bo tak nie jest.
Rzeczywiście od księży wymagamy więcej. Bo potrzebujemy ich towarzyszenia i ojcowskiej troski – która nie oznacza bycia nadczłowiekiem ani nie jest idealistyczną wizją bezgrzeszności. Nic więc dziwnego, że jesteśmy wrażliwi na to, czy żyją tym, co głoszą. Dzieci są wymagające – te biologiczne od nas, rodziców, też oczekują więcej. Są bystrymi obserwatorami, a gdy dorastają, potrafią dokładnie i niekiedy boleśnie wypunktować wszystkie nasze błędy.
Z takiego „punktowania” można wyjść pokiereszowanym. Ale i bardziej świadomym, i pokornym. Wiązanie nici jest możliwe przez uczciwość i prawdę. Obyśmy wszyscy chcieli do nich dorastać.