Wyrazem tego była nagroda dziennikarzy i nagroda publiczności, a także niekończące się dyskusje. Całymi nocami różne osoby przekonywały mnie, że to film w istocie chrześcijański, bo czyste chrześcijaństwo wymaga odrzucenia zdemoralizowanej instytucji Kościoła i sięgnięcie „do korzeni”. Kryje się za tym uproszczenie, dziecinny schemat, choć także polityczna intencja. Pisałem już o moich obawach związanych z tym filmem. One się generalnie potwierdziły. Będzie jeszcze niejedna okazja, żeby o tym napisać.
Ale było coś jeszcze. Jakby na przekór tym wszystkim górnolotnym deklaracjom o „oczyszczającej” naturze filmu tym czymś był upiorny rechot przecież w większości elitarnej publiczności, na kolejnych pokazach, w tym głównym. Tam byli ludzie nastawieni na śmiech. Nie mogli uronić ani słowa. Czekali na każdy wulgaryzm, każde przekleństwo karykaturalnego arcybiskupa granego przez Janusza Gajosa. Nawet jeśli naprawdę chodziło o walkę ze złem, o przestrogę, skończyło się specyficzną fascynacją złem. To dziś gwarantuje rozgłos i poklask największy.
Co napisawszy, chcę pogratulować tym twórcom, którzy wybrali własną drogę i pozostali osobni. Myślę na przykład o Janie Jakubie Kolskim, twórcy filmu Ułaskawienie. Kolski zawsze był reżyserem niełatwym, poetą, który nie szedł na kompromisy i nie podlizywał się publiczności. Tym razem zajął się tematem „wyklętych”, ale w sposób tak szczególny, że nie może być dla nikogo wzorem. Zamiast krzepiącej opowiastki patriotycznej mordęga niemłodych rodziców, którzy jesienią 1946 r. próbują wywieźć ciało syna, zabitego przez komunistów oficera. Prawie cały film zajmuje ta upiorna podróż.
Kolski, który oparł się na swoich rodzinnych doświadczeniach, nie próbuje nas krzepić. Przeciwnie pokazuje, jak bardzo potrzaskani byli ludzie po strasznej wojnie, do której doszła jeszcze ta mniejsza, z nową władzą, powiększająca udręki. Rodzice (zarazem dziadkowie narratora, który opowiada to po latach) zamieniają się rolami. On stracił wiarę, on modli się z nawyku. Potem ona się buntuje przeciw Bogu, on się spowiada. Do końca nie wiemy, na ile ich wybory podjęte w cieniu najstraszniejszych zdarzeń są ostateczne.
To film o zwątpieniu, ale także o podnoszeniu się i szukaniu dobra. Chwyta klimat tamtych czasów i chwyta prawdę o człowieku. Także stosunek do powojennej partyzantki nie jest czytankowy, raczej pełen wątpliwości i wahań. Ale mówi się też o potrzebie zachowania wolności i godności. I tak prowadzi swoje zmęczone, wręcz znękane postaci para aktorów: świetni Jan Jankowski i Grażyna Błęcka-Kolska.
Nie twierdzę, że to jakiś uniwersalny wzór, potrzebne są rozmaite filmy, różne sposoby opowiadania o historii. Znawcy film zresztą docenili – Kolski dostał nagrodę za scenariusz, nagrodzono główną aktorkę. Nie ulega jednak wątpliwości, że Ułaskawienie pozostanie gdzieś na marginesie medialnej wrzawy. Że media ledwie ten obraz zauważą. Że nie stanie się zaczynem mądrej, pogłębionej dyskusji – choćby o tamtych czasach zaraz po wojnie. Można by rzec, że tak skonstruowany jest świat.
Dla mnie ten film pozostał numerem jeden festiwalu. Oglądałem go późnym wieczorem, w skupieniu, z dala od krzykliwych rozmów o „grzechach polskiego Kościoła”. Powiadam: niczego z niczym nie porównuję. W Gdyni widziałem zresztą kilka innych ambitnych filmów. Tylko dlaczego tak strasznie mi smutno? I dlaczego tu widzę prawdziwe oczyszczenie.