Logo Przewdonik Katolicki

Uniwersytet Wokulskiego i Wertera

Monika Białkowska
FOT. BEATA ZAWRZEL/REPORTER

W myśleniu o polskiej nauce rozdarci jesteśmy między skrajnymi wizjami. Jeśli nie znajdziemy wspólnej drogi, „romantycy” w imię nikomu niepotrzebnych badań uczynią państwo bankrutem – albo „pragmatycy” przerobią uniwersytety na korporacje, produkujące rzemieślników na zamówienie.

Problemy, jakie rodzi przygotowana przez Jarosława Gowina Ustawa 2.0., nazywana „Konstytucją dla nauki”, są w gruncie rzeczy odzwierciedleniem owego rozdarcia między pragmatycznym Wokulskim a romantycznym Werterem.
Pragmatyczny Wokulski na internetowych forach przekonuje: „Uczelnie powinny kształcić fachowców przydatnych gospodarce!”, „Po co komu habilitacja o Gombrowiczu?”, „Nauka to biznes, dlatego w radach uczelni powinni być przedsiębiorcy!”, „Biznes powinien wyznaczać nauce plany, ilu fachowców w jakiej dziedzinie potrzeba!”.
Romantyczny Werter przekonuje – choćby ustami prof. Tadeusza Gadacza, krakowskiego filozofa i religioznawcy: „Uniwersytety były i powinny pozostać wolną od wpływów zewnętrznych: ekonomicznych, gospodarczych i politycznych, przestrzenią wolnych badań opartych na zaufaniu, przestrzenią troski o wartości i kształcenie, nie tyle podmiotów na rynek pracy, co raczej ludzi w ich pełnych ludzkich kompetencjach”.
Przypatrzmy się tym problemom.
 
Rada: racjonalność kontra niezależność
W projekcie Jarosława Gowina pojawia się nowy organ zarządzania uczelnią, tzw. rada uczelni. Rada ma uchwalać strategię uczelni, monitorować jej gospodarkę finansową i wskazywać kandydata na rektora, czyli de facto decydować o całym kształcie uczelni. W pierwotnym projekcie ustawy zapisano, że ponad połowę owej rady stanowić mają członkowie spoza środowiska akademickiego, politycy różnych szczebli i biznesmeni.
Jest to zgodne z pragmatyczną wizją wyższych uczelni, trudno się jednak dziwić, że budzi obawy „romantyków”. Z jednej strony bowiem można to uznać za próbę racjonalizacji wydatków na szkolnictwo wyższe (prowadzone będą wyłącznie te badania, które rada polityków i biznesmenów uzna za pożyteczne), z drugiej jednak strony wyraźnie zagraża to uniwersyteckiej niezależności.
Po protestach środowisk akademickich w poprawkach do projektu zapisano, że członkowie pozaakademiccy stanowić mają w radzie mniejszość, ograniczone zostały również kompetencje samej rady: strategię uczelni przyjmować będzie jej senat.
 
Rektor: menedżer kontra lider
Drugim punktem wywołującym emocje jest kwestia zwiększenia roli rektora. To on będzie zarządzał uczelnią, przygotowywał jej statut, powoływał i odwoływał osoby do pełnienia funkcji kierowniczych na uczelni, prowadził politykę kadrową, tworzył studia na określonych kierunkach i poziomach. Studenci alarmują, że pozbawi to całą społeczność akademicką wpływu na uczelnię. Rektor staje się bowiem nie tylko jedynowładcą na uczelni, ale również jej dyrektorem czy wręcz menedżerem na kontrakcie, zamiast być – jak pisał Piotr Zaremba – „liderem wspólnoty uczonych”. Można zarzucać temu sformułowaniu romantyzm: jednak pragmatyczne rozwiązanie zarządzania menedżerskiego wprowadzono już jakiś czas temu w służbie zdrowia i jakoś nie widać, by poprawiło to jej stan w znaczący sposób. Może więc warto czasem zaufać romantykom?
 
Wydział: klient kontra uczeń
Ustawa Gowina otwiera również drzwi do likwidacji wydziałów. To zmiana, którą trudno wyobrazić sobie wszystkim, którzy przeszli przez polską uczelnię. Nowy system miałby być w tym punkcie wzorowany na systemie anglosaskim, gdzie wykładowcy walczą o słuchaczy, podnosząc wprawdzie atrakcyjność swoich zajęć, jednak często kosztem ich merytoryki. Student traktowany jest jako klient, któremu trzeba dostarczyć produkt, jakiego oczekuje. Socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, dr hab. Maciej Gdula zauważa jednak, że „uniwersytety w Stanach są najlepsze w międzynarodowych rankingach, ale niezbyt wiele znaczą w życiu społecznym. Wiedza tam wytwarzana jest wysokiej jakości, ale nie ma ona publicznego oddźwięku. Tam uczelnie są dobrze działającym biznesem, który pozwala na najlepszą edukację przede wszystkim uprzywilejowanym, najsilniejszym osobom. W Polsce efekt może być z czasem podobny”.
Co ważniejsze jednak: dotąd stopnie naukowe doktorów i doktorów habilitowanych nadawane były na wydziałach, czyli przez ludzi od wielu lat zaangażowanych w daną dziedzinę i będących w niej specjalistami. W przypadku likwidacji wydziałów kompetencje nadawania stopni naukowych przeniesione zostają na senat uczelni, który tworzą specjaliści z różnych dziedzin. W skrajnych przypadkach oznaczać to może, że o nadaniu stopnia doktora z medycyny decydować będzie teolog – albo odwrotnie. Trudno się dziwić tym, którzy obawiają się o merytorykę takich decyzji.
 
Publikacje: świat kontra kraj
Kolejny punkt sporny pragmatyków z romantykami dotyczy promowania tych, którzy prowadzą badania i publikują w naukowych czasopismach anglojęzycznych. Zapis ustawy jest według romantyków zagrożeniem dla kierunków humanistycznych, a ostatecznie również spowoduje marginalizację tematów ważnych dla Polski i Polaków.
„Ustawa pozostawia ten absurdalny system ewaluacji, oceny dorobku w humanistyce, gdzie są zaniżone punkty, a jednocześnie wymaga się na doktorat i habilitację publikacji w czasopismach zagranicznych. To jest właściwie zupełnie niemożliwe dla ludzi, którzy prowadzą badania regionalne”, stwierdził prof. Wojciech Polak z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Żadne międzynarodowe czasopismo nie opublikuje badań socjologicznych, dotyczących lokalnych wspólnot albo – jak w przypadku pracy dr. hab. Gduli – pracy analizującej (na przykładzie miasteczka na Mazowszu), dlaczego ostatnie wybory wygrało PiS, co powinno zrobić, by utrzymać się przy władzy oraz co powinna zrobić opozycja, by PiS pokonać. Nie dlatego, że te badania są nieważne: dlatego, że dotykają tematów zbyt lokalnych.
Czy to oznacza, że nie powinny być prowadzone? Czy poloniści powinni pisać swoje prace po angielsku, żeby utrzymać się na uczelniach i w jakim celu mieliby to robić? Czy jeśli piszą po polsku to znaczy, że ich badania nad językiem polskim są mniej ważne niż anglojęzyczne publikacje na temat fizyki?
Pragmatycy przeliczają to na międzynarodowe rankingi. Romantycy nie zgadzają się na marginalizację tego, co lokalne.
 
Wizja zbyt romantyczna?
To nie koniec wątpliwości wokół ustawy. Są jeszcze pytania o istnienie szkół wyższych w małych ośrodkach. Z punktu widzenia pragmatyków dobrze jest wspierać silnych i właśnie ich dofinansować bardziej, jeśli pieniędzy nie wystarcza dla wszystkich. Z punktu widzenia romantyków również na prowincji potrzebne są ośrodki naukowe, bo pełnią ważną rolę kulturotwórczą w lokalnych społecznościach. Są pytania o zniesienie obowiązku habilitacji i umożliwienie doktorom stawania się „profesorami dydaktycznymi” bez obowiązku pracy naukowej. I znów: z punktu widzenia pragmatyków to rozsądne, bo procedury habilitacyjne są skomplikowane i kosztowne, ale z punktu widzenia romantyków rezygnacja z obowiązku prowadzenia badań naukowych na rzecz wyłącznie dydaktyki kłóci się z samą ideą uniwersytetu; tego, który oprócz kształcenia kadr i naukowców ma być również miejscem, w którym odkrycia naukowe pchają świat do przodu.
Najtrudniejsze chyba w tym sporze jest to, że wygrać go nie powinni ani jedni, ani drudzy. I nie rozwiążemy go teraz. Być może jesteśmy tym pokoleniem, na oczach którego uniwersytet jako instytucja przechodzi wielką transformację w organizm, którego dziś jeszcze wyobrazić sobie nie umiemy: organizm, w którym nauka i pieniądze nie będą już się siłować, walcząc o wydarcie czegoś dla siebie, ale zaczną wzajemnie się wspierać dla rozwoju świata na wszystkich jego poziomach? Oby to nie była kolejna zbyt romantyczna wizja.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki