Rzeczywiście zaczęło się od politycznego trzęsienia ziemi, był nim XX zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i wygłoszony podczas obrad przez jej przywódcę Nikitę Chruszczowa tzw. tajny referat. Ledwie trzy lata minęły od śmierci Stalina, nadal jego imię nosiły miasta, szczyty górskie, ulice i place, a tu następca wodza uderza w kult, którym wciąż był otoczony. Mówi o zbrodniach i błędach tego, który do niedawna zdawał się półbogiem. To był szok o wielkich konsekwencjach. Stalinowski reżim, już wcześniej podmyty falami odwilży, okazał się rzeczywistością, którą można poddać dyskusji i krytyce. Przemówienie Chruszczowa otwierało drogę do większej otwartości w życiu publicznym i niwelowało obawy przed wypowiadaniem własnych poglądów. Tego nie znano w sowieckim świecie od ponad ćwierćwiecza.
Pojechał szumnie, a wrócił w trumnie
Polityczne wstrząsy w Polsce były chyba jeszcze silniejsze niż w ZSRR. Po pierwsze „tajny” referat okazał się u nas „jawnym” już kilka dni po jego wygłoszeniu, a po drugie wkrótce nadeszła z Moskwy wieść o śmierci Bolesława Bieruta. „Pojechał szumnie, a wrócił w trumnie”, mówiono na ulicach polskich miast, „Bolesław otruty”, sugerowano. Naturalna, czy nie, była ta śmierć w takim właśnie momencie kolejnym wstrząsem. Otwierała się sprawa sukcesji, co w dyktatorskich systemach jest z reguły przyczyną kryzysu. Odwilż, której delikatne powiewy odczuć się dało w Polsce już od co najmniej roku, głęboko podzieliła elity partyjnej władzy. Jedni pragnęli kontynuacji zmian, dalszego ograniczenia represyjności systemu, poszerzenia zakresu wolności słowa i szybszego odchodzenia od stalinizmu. Inni sądzili, że byłoby to prostą drogą do upadku i domagali się przywrócenia rządów silnej ręki. Wiele z tych spazmów reżimu było widzialne dla społeczeństwa. Ludzie zaczęli dostrzegać, że władza, która zdawała się do niedawna monolitem, nie jest już tak spoista i konsekwentna, nie kontroluje już tak perfekcyjnie wszystkich aspektów życia publicznego i osobistego. Efektem tych zmian było obniżenie poziomu lęku społeczeństwa przed władzą, mówiąc prościej, ludzie w 1956 r. mniej bali się reżimu niż jeszcze kilka lat wcześniej.
Plan 6-letni
To jeden wymiar sytuacji w naszym kraju u początku roku 1956. Był jednak również inny, nie mniej istotny. Idzie o kryzys gospodarczy, który ujawnił się podówczas z wielką mocą. ZSRR narzucił Polsce od 1950 r. tzw. plan 6-letni, który pozornie winien przynieść spektakularny skok rozwojowy. Produkcja przemysłowa miała wzrosnąć o 198 proc., rolna o 68 proc., a stopa życiowa ludności o 50–60 proc. W rzeczywistości plan ów miał służyć przede wszystkim militarnym interesom sowieckiego imperium i zakładał rozwój głównie przemysłu ciężkiego, zbrojeniowego oraz kolektywizację wsi. „Socjalistyczne uprzemysłowienie” i „socjalistyczna przebudowa wsi” odbywały się jednak kosztem ludności. Od 1953 r. zaczęła ona odczuwać pogarszanie się warunków życia w wyniku obniżania zarobków, pogarszania się warunków pracy i braku żywności oraz innych artykułów powszechnego użytku. Rodziło to coraz większe niezadowolenie.
Brakowało tylko słonecznej pogody
Te dwa czynniki: niższy poziom lęku i rosnące niezadowolenie, musimy wziąć pod uwagę, szukając przyczyn tego, co stało się w Poznaniu, w czerwcowe dni 1956 r. Wielki francuski myśliciel polityczny Alexis de Tocqueville napisał w swej książce Dawny ustrój i rewolucja: „Najniebezpieczniejszy dla złego rządu jest zazwyczaj ten moment, kiedy zaczyna się on reformować”. Reformować, czyli stawać się pozornie mniej dokuczliwym, łatwiejszym do zaakceptowania. Nic z tego! Rząd silny, represyjny, budzący lęk, jest w stanie stłumić w zarodku objawy społecznego niezadowolenia. Ten sam rząd zmuszony do reform, uchylający furtkę dla dyskusji, ograniczający represje i instrumenty kontroli, staje przed ogromnym zagrożeniem rewoltą społeczeństwa, które będzie miało zachodzące zmiany za zbyt ograniczone i powolne. Ten właśnie syndrom, nazwać go można sytuacją rewolucyjną, wystąpił w Polsce w pierwszych miesiącach roku 1956. Kwestią nie było już to, czy wybuchnie bunt, ale to, kiedy i gdzie się zacznie. Amerykański historyk polskiego pochodzenia, niedawno zmarły Richard Pipes, napisał w swej książce o rewolucjach rosyjskich w 1917 r., iż sytuacja była wtedy tak napięta, że brakowało już tylko jednego, aby nastąpił zryw: kilku dni ciepłej i słonecznej pogody. Pogoda w czerwcu 1956, jak to u nas, zazwyczaj bywa dobra, czas dojrzał do wybuchu.
Dlaczego Poznań?
Na dobrą sprawę zdarzyć się to mogło wszędzie: w Warszawie, na Śląsku, na Wybrzeżu. Dlaczego zatem w Poznaniu? Pozornie było nawet mniej prawdopodobnym, że to właśnie stolica Wielkopolski jako pierwsza podniesie żagiew buntu. Tradycje pracy organicznej, sceptyczny stosunek do romantycznych zrywów, legalizm i poszanowanie prawa zdawały się sugerować, że to nie tutaj lud zacznie wznosić barykady. Dopiero gdy przyjrzymy się wnikliwiej sytuacji w regionie podczas pierwszej dekady Polski Ludowej, zrozumiemy, że to właśnie tu wrogość wobec systemu komunistycznego mogła być największa. Wielkopolska była przed 1939 r. najzamożniejszą częścią Polski, dzielnicą o wysokim poziomie poczucia odrębności, o znakomicie rozwiniętej lokalnej samorządności z tysiącami lokalnych organizacji, spółek, zespołów. Mówiąc współczesnym językiem, to tutaj najwyraźniej uwidaczniało się istnienie społeczeństwa obywatelskiego. Ważnym było także przywiązanie do uczciwej pracy i tradycja dobrego gospodarowania. Wszystkie te cechy stały w sprzeczności z praktyką funkcjonowania systemu narzuconego Polsce po 1945 r.
Zderzenie wartości z rzeczywistością
Władzę sprawowali ludzie obcy, nieznający i nierozumiejący wielkopolskich tradycji. Ponadto owi „przywożeni w teczkach” wielkorządcy, zwłaszcza pierwsi sekretarze Komitetu Wojewódzkiego PZPR, byli wrogo usposobieni do religii i pragnęli zniszczyć tak silną tutaj symbiozę Kościoła i społeczeństwa. Żadne polskie miasto nie odczuło tak dotkliwe konsekwencji zmian, które zaszły po II wojnie światowej, jak właśnie Poznań. Wystarczy przytoczyć kilka faktów. Spośród pięciu największych miast kraju Poznań otrzymywał od państwa najniższe środki na utrzymanie i rozwój infrastruktury miejskiej. Gdy Warszawa dostawała w 1956 r. w przeliczeniu na jednego mieszkańca 1276 zł, Kraków 1147 zł, Wrocław 505 zł, to Poznań tylko 368 zł. Fatalna była sytuacja mieszkaniowa, mimo sporych zniszczeń podczas walk w 1945 r. Zamiast budować nowe domy, „zagęszczano” duże przedwojenne mieszkania, wprowadzając do nich po kilka rodzin. Działo się tak w mieście, które przed wojną cieszyło się najlepszymi pod tym względem warunkami w Polsce. Poziom życia w Wielkopolsce stał się niższy od średniego poziomu ogólnopolskiego. Roczne dochody w przeliczeniu na osobę wynosiły około 10 tys. zł, gdy w kraju ponad 12 tys. zł. Szczególnie dotkliwie odczuwała to, z pozoru hołubiona przez władze, klasa robotnicza. Mimo wysokiej wydajności pracy płace robotników przemysłowych były w Poznaniu o 100 zł niższe od średniej krajowej. W okresie planu 6-letniego pensje wzrosły o 100 proc., a koszty utrzymania o 115 proc. Poznański robotnik, lepiej wykształcony niż w innych częściach Polski, był nawykły do praworządności, porządku i sumiennej pracy, tym dotkliwiej zatem odczuwał wszystko, co działo się w mieście i kraju. Tradycyjne poznańskie wartości zderzyły się z socjalistyczną rzeczywistością – brakiem kompetencji, biurokracją, marnotrawstwem, bałaganem, nieliczeniem się z „szarym człowiekiem” – i rodziły poczucie niezadowolenia, skłaniały do protestu.
Wykonał normę i wyciągnął nogi
Gdy wiosną roku 1956 zaczęły pustoszeć sklepy i wydłużać się kolejki, wręcz zmniejszono dostawy towarów, gdyż uznano, „że w Poznaniu ludność zrozumie lepiej trudności gospodarcze, bo jest bardziej zdyscyplinowana”. Władze nie dostrzegały, że to właśnie tutaj sytuacja staje się najbardziej zapalna. Szczególnie wysokie napięcie istniało w największym zakładzie miasta – Zakładach Hipolita Cegielskiego (HCP), od 1949 r. przemianowanych na Zakłady im. J. Stalina (ZISPO). Pracownicy „Ceglorza” byli przed wojną „robotniczą arystokracją”, dobrze opłacaną i cieszącą się prestiżem. Po 1945 r. wszystko się odmieniło: „zarabialiśmy źle i nie mieliśmy nic do powiedzenia w swoim zakładzie ani poza nim”, jak wspominał jeden z nich. Robotnicy stali się oni ofiarami propagandowego „wyścigu pracy”, za pomocą którego władze usiłowały zwiększyć produkcję bez podnoszenia płac. Na wzór sowiecki kreowano postaci „przodowników pracy”, podwyższano do absurdalnych poziomów normy produkcyjne, eksploatowano ponad siły, zmuszano do pracy po 12, 16 godzin, aby „wykonać plan”. Dla robotników Poznania było to zaprzeczeniem etosu, który wyznawali, czymś głęboko nieuczciwym i krzywdzącym. Czasem reagowali z gryzącą ironią: „Wykonał normę i wyciągnął nogi”, tak mówiono o najbardziej znanym z „przodowników” Wincentym Pstrowskim. Pod koniec roku 1955 dyrekcja ZISPO zaczęła likwidować premie, co skutkowało dla tysięcy robotników kilkuprocentowym spadkiem zarobków. Wyszło również na jaw, iż od dłuższego czasu stosowano zbyt wysokie stawki podatku od wynagrodzeń. Pogorszyły się warunki pracy, rosła liczba wypadków, w roku 1955 było ich ponad 1,5 tysięcy.
Chleb przeżuwany w milczeniu
Pierwsza forma protestu pojawiła się już w 1954 r., a zatem jeszcze przed pierwszymi objawami odwilży. By zasygnalizować kierownictwu fabryki swoje niezadowolenie, robotnicy zebrali się w przerwie śniadaniowej i w milczeniu przeżuwali chleb. W roku 1956 lęk był już znacznie mniejszy, delegacje robotników Cegielskiego zaczęły regularnie nawiedzać Komitet Wojewódzki PZPR i jeździć do Warszawy, do urzędów centralnych. Efektów nie było, nastroje w zakładzie zaczęły się więc radykalizować. Raport UB z początku czerwca stwierdzał: „Był cały szereg wypowiedzi demagogicznych lub wręcz wrogich. Kierownictwo partyjne i administracyjne nie umiało odeprzeć wrogich i prowokacyjnych wystąpień, w związku z czym utraciło autorytet i nie panowało nad sytuacją. Na zebraniach i masówkach były często gwizdy, krzyki, drwiny i śmiechy”. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej byłoby to nie do pomyślenia. Około 20 czerwca pojawiło się hasło strajku, a nastrój buntu zaczął promieniować na inne zakłady: ZNTK, MPK, Pomet i Wiepofamę. Ogień próbował ugasić minister przemysłu maszynowego Roman Fidelski, który 27 czerwca przyjechał do Cegielskiego i spotkał się z robotnikami. Warto przytoczyć relację z tego spotkania: „Po przemówieniu Fidelskiego zabrał głos stary robotnik. Powiedział, że skończył zaledwie 4 klasy «za Wilusia» i umie liczyć tylko po niemiecku. Wziął kawałek papieru oderwanego z worka i głośno licząc wykazał, że proponowane przez ministra zmiany wynagrodzeń podniosą jego zarobki najwyżej o 5 procent. Kończąc swoje wystąpienie poradził ministrowi, aby ukończył szkołę podstawową, gdyż nie umie liczyć”.
Czarny czwartek
Dobiegł końca dzień pracy 27 czerwca, minister odjechał do hotelu, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR Stasiak zaraportował do stolicy, że „nie ma oznak, aby sytuacja w Poznaniu się komplikowała”, i też udał się na spoczynek. Następnego dnia rano, o 6.00, zawyła syrena HCP, tym razem jednak nie po to, by wezwać do pracy dzienną zmianę, ale jako sygnał strajku. Zaczynał się „czarny czwartek” 28 czerwca 1956 r. Dzień „gniewu, rozpaczy i żalu”, jak go nazwała Janina Jankowska Lasecka, której ojciec postrzelony ubecką kulą miał kilka godzin później skonać na skrzyżowaniu ulic Kochanowskiego i Dąbrowskiego w jej ramionach.