Jestem dzieckiem blokowisk, tak jak większość moich znajomych. Wychowałam się na betonowej pustyni, a wizyta u babci mieszkającej w przedwojennej kamienicy w centrum miasta była jak przenosiny do innego świata. Ciekawie, ale trochę nudno. Brakowało dzieci, na podwórku nie było nic ciekawego i nigdy nie można było wyjść za bramę samemu, gdyż na dziecko czyhali obcy przechodnie, a przede wszystkim samochody i tramwaje. Był więc czas, gdy blokowisko nie było pejoratywnie określaną przestrzenią, ale przyjaznym wspólnym domem prosto z marzeń Le Corbusiera.
„Szczęśliwy ul”
Matką wszystkich osiedli na świecie jest Jednostka Mieszkaniowa w Marsylii, a ojcem – Le Corbusier, francuski architekt (choć nie z wykształcenia), urbanista i utopista. To jego możemy chwalić lub przeklinać za jednakowe klatki, w jakich żyjemy, za beton, a nawet za wysokość kondygnacji. Stworzył system proporcji zwany Modulorem, oparty na złotym podziale oraz wzroście przeciętnego mężczyzny. Na podstawie osiągniętych wymiarów projektował nowe domy dla wszystkich, zakładając, ile przestrzeni do życia potrzebuje człowiek. Według niego niewiele. Nowy dom miał być „maszyną do mieszkania”, co dzisiaj brzmi trochę strasznie, ale w latach 30. był po prostu wyrazem nowoczesności i funkcjonalności. W odróżnieniu od starej i ciasnej zabudowy miast proponował przestrzeń, światło i zieleń. Jego wizja idealnego miasta miała się zrealizować w projekcie „Cité Radieuse” – „Miasta promienistego” złożonego z nowych, wysokich budynków, które stały się prototypami dzisiejszych bloków. To właśnie źródło osiedli. W założeniu brzmiały te plany cudownie. Kamienice w miastach stały ciasno obok siebie, do mieszkań położonych niżej nie docierało światło dzienne, podwórza były po prostu wąską studnią, na zieleń nie było miejsca, bo pod oknami przebiegała ulica. Le Corbusier zwiększając liczbę pięter w swoich budynkach, oszczędzał na przestrzeni, zmniejszając gęstość zabudowy. Odległości między blokami miały być całkiem spore, każde okno wychodziło na przestrzeń obsadzoną zielenią. W parkach, wśród bloków miały powstać sklepy, szkoły, przedszkola, punkty usługowe, boiska, szpitale. Pierwsza taka realizacja powstała w Marsylii i nosi nazwę Jednostki Mieszkaniowej, a Le Corbusier mówił o niej: szczęśliwy ul. Powstał po II wojnie światowej i był odpowiedzią na przeludnienie, brak mieszkań w zrujnowanej Europie i brak pieniędzy na wielkie i kosztowne budowy. W realizacji Le Corbusiera zakochali się wszyscy, a szczególnie państwa bloku wschodniego. Oto budownictwo tanie i szybkie.
I rzeczywiście, naszym rodzicom wydawało się, że mieszkanie w bloku to ideał życia w mieście. Wychowani w ciasnych podwórkach wielkich miast, mogli przenieść się na obrzeża, gdzie z miastem łączył ich tramwaj, a na miejscu mieli wszystko: przedszkole i szkołę dla dzieci, lekarza, szewca i supersam. Ciepłą wodę i centralne ogrzewanie. Z okna widok na drzewa, balkon ze świeżym powietrzem, a pod blokiem plac zabaw dla dzieci. Które zresztą mogły swobodnie biegać po całym osiedlu bez strachu przed ruchem samochodowym. A jednak w pewnym momencie te idealne założenia zaczęły zawodzić.
Odhumanizowany dom
Kiepskiej jakości materiały, fuszerka budowlana w połączeniu z zasadą, że skoro coś należy do wszystkich to tak naprawdę do nikogo sprawiły, że blokowiska zaczęły popadać w ruinę, przy okazji stając się synonimem wylęgarni chuligaństwa i przestępczości. To ostatnie wydaje się mi jednak lekko przesadzone, w końcu na polskich blokowiskach mieszkała całkiem spora grupa inteligencji. Zła opinia i czarna legenda dotarła do nas z Zachodu. Tam blokowiska zamieszkane najczęściej przez imigrantów, miejską biedotę i bezrobotnych stawały się powoli slamsami, dzielnicami strachu, opanowanymi przez gangi. Symbolem tej degradacji stało się osiedle Pruitt-Igoe w Saint Louis w Stanach Zjednoczonych. Dziesięć jedenastopiętrowych bloków mieszkalnych wybudowano w latach 50., a dwadzieścia lat później wyburzono. Nikt nie chciał już tam mieszkać. W 1977 r. całe osiedle zlikwidowano za pomocą dynamitu, a obrazy tego przeszły do historii m.in. dzięki kultowemu filmowi Koyaanisqatsi. Podobne problemy przeżywały osiedla w wielu miejscach w Europie i wszędzie władze miast zastanawiały się, jak takie sytuacje rozwiązać. Zburzyć? A może rewitalizować? Innym pytaniem jest, jak długo wielka płyta przetrwa. Kiedy budowano betonowe bloki, określano wiek wielkiej płyty na 50–60 lat. Ten czas już mija, ale polscy inżynierowie uspokajają, że nasze bloki jeszcze mają sporo lat życia przed sobą, a potwierdziły to badania przeprowadzone dwa lata temu.
Poza tym polskie blokowiska nie zmieniają się na szczęście w slamsy. Na rynku nieruchomości wciąż mają się dobrze, a wiele spółdzielni robi wszystko, żeby osiedla zmodernizować. Wychowują się na nich kolejne pokolenia blokersów – a słowo to, choć o zabarwieniu pejoratywnym, doskonale pasuje mi do nazwania naszej blokowiskowej społeczności.
Niestety w znakomitej większości ogromne betonowe pustynie to wciąż miejskie sypialnie. Mieszkanie w nich jest funkcjonalne z powodu ceny i dobrego połączenia z miastem, gdzie spędzamy większą część dnia i weekendowe wieczory. Identyczny układ mieszkań, skrajne odindywidualizowanie przestrzeni wymuszające podobne rozwiązania mieszkaniowe działają przygnębiająco.
Udane rewitalizacje
Czy da się pokochać osiedla z wielkiej płyty? Niektórzy starają się je uczłowieczyć. Trzeba przyznać, że w kilku przypadkach pomysły rewitalizacyjne przyniosły skutek i takie odnowione blokowiska zyskały nowe życie i nowych mieszkańców, a nawet stały się wzorem świetnie działających wspólnot sąsiedzkich. I właśnie to dla socjologów i badaczy przestrzeni publicznej i relacji międzyludzkich doskonały temat badawczy. Społeczni aktywiści wspólnie dbający o przestrzeń, angażujący się w działanie, współtworzący lokalne grupy sąsiedzkie – to jest owoc blokowisk XXI wieku. Niektóre miasta wiele zainwestowały w odnowienie starych bloków i przemianowanie ich w luksusowe i zamknięte osiedla apartamentowców.
Jedna sprawa to w blokach mieszkać, inna – bloki podziwiać. A można to robić szczególnie w Paryżu, gdzie podmiejskie postmodernistyczne osiedla z lat 80. robią dziś ogromne wrażenie. To architektura niczym z futurystycznego filmu. Odhumanizowana? Owszem. Czy chciałabym tam mieszkać? Nie. Czy mi się podoba? Zdecydowanie ma w sobie coś.
Do napisania artykułu zainspirowała mnie książka Beaty Chomątowskiej Betonia.