– Wchodząc pierwszy raz na pokład, trzeba zatrzymać się na końcu trapu, zwrócić w stronę bandery i delikatnie przed nią skłonić – instruuje mnie komandor Maciej Janiak, porucznik rezerwy, czyli w przełożeniu na język cywilny: emeryt. To dzięki jego pomocy wchodzimy na ORP „Kościuszko”. Na pokładzie w pozycji „baczność” czeka kapitan okrętu, komandor porucznik Maciej Matuszewski. Stojący obok żołnierz dmucha w gwizdek. To tak zwany świst trapowy: oddaje się go, gdy na pokład wchodzi oficer.
Przy wejściu stoi tablica z nazwiskami całej załogi. Obok nazwiska jest niewielka dziurka. Kto jest na służbie, wpina przy swoim nazwisku guziczek. To najprostsza z możliwych lista obecności, dająca natychmiastową informację, kto jest na pokładzie. – W marynarce wszystko jest takie sprytne – śmieje się jeden z żołnierzy. – Im jest prostsze, tym mniejsza jest szansa, że się zepsuje!
Piraci i uchodźcy
Do czego w praktyce służą dziś polskie okręty wojenne? Pływając po wodach międzynarodowych, rozpoznają zagrożenia, do których zalicza się głównie przemyt i handel ludźmi. Na porządku dziennym są również spotkania z piratami. Wprawdzie nie są oni tak romantyczni, jak w Piratach z Karaibów, ale za to skuteczni. Trudno z nimi walczyć, bo wciąż są kraje, które dają ciche przyzwolenie na ich obecność. Najbardziej niebezpieczny jest tak zwany róg Afryki, czyli morze w okolicach Somalii. Piractwo częste jest również w Zatoce Gwinejskiej, a nawet okolicach Tunezji i Algierii, czyli na Morzu Śródziemnym. – Wagę zwalczania piractwa można zrozumieć, gdy uświadomimy sobie, że 90 procent całej światowej wymiany handlowej odbywa się na morzach – tłumaczy komandor Janiak.
„Kościuszko” odbywał niedawno misję na Morzu Śródziemnym, między grecką wyspą Lesbos i Turcją, gdzie działa nielegalny kanał przepustowy przemytników ludzi. Za 2 tysiące dolarów od osoby przemytnicy wsadzają ludzi do łodzi i wysyłają na morze. Łódź zbudowana z worków na śmieci wypełnionych gazem jest wielkości stołu. Mieści się w niej około 60 uchodźców. ORP „Kościuszko”, gdy wykrywał kolejną łódź, zawiadamiał straż graniczną Turcji lub Grecji.
Sam na pokład uchodźców brać nie mógł. Zgodnie z prawem międzynarodowym okręt jest częścią danego kraju: podjęci z morza uchodźcy musieliby zostać przewiezieni do Polski. – To by się nie udało, oni by umarli – tłumaczy komandor Matuszewski. – Zgodnie z przepisami, nie mogą wejść w bezpośredni kontakt z załogą. Musieliby zostać na lądowisku dla helikopterów. Wodę czy żywność można by im zabezpieczyć, jednak ochrony przed sztormem, zimnem czy słońcem już nie.
W kurtkach w tropiku
Poruszanie się po wnętrzu okrętu nie jest proste. Wąskie korytarze tworzą skomplikowaną plątaninę, w której nawet marynarze zaczynają się orientować po miesiącu. Zamiast schodów, z poziomu na poziom prowadzą wysokie drabinki. Pokłady są cztery plus platforma na samym dole, ciągnąca się przez cały okręt. Od poziomu wody do szczytu masztu okręt ma wysokość dziesięciopiętrowego wieżowca.
Choć okręt stoi w porcie, panuje na nim hałas. To nie silniki, tylko huk klimatyzacji. – Jeśli ją wyłączymy, w ciągu pół godziny będziemy mieli wewnątrz takie same warunki, jak na zewnątrz. Latem oznacza to ugotowanie się żywcem w stalowej konstrukcji. Zimą: szron na ścianach – mówi kapitan.
Klimatyzacja nie jest dla marynarzy, tylko dla komputerów, dlatego w morzu ustawiona jest na 15 stopni. To oznacza, że marynarzom nawet na Morzu Śródziemnym jest zimno. W bojowym centrum informacji przy komputerach, nawet jeśli na zewnątrz jest 40 stopni, marynarze siedzą w kurtkach i czapkach.
Pomost to pomieszczenie, z którego widać dziób okrętu i wszystko, co jest przed nim. To miejsce dowodzenia i sterowania. Nawigatorzy pochyleni nad wielkimi płachtami papieru przygotowują właśnie mapy do wyjścia do Norwegii. Przy fotelu sternika koło sterowe o średnicy nie większej niż talerzyk do ciasta. Próbuję nim pokręcić. Porusza się lekko, wydaje się, że zareaguje nawet na mocniejszy podmuch powietrza. – Ma wspomaganie – tłumaczy kapitan. Mimo zaawansowanej techniki i niewielkich rozmiarów koło zachowało tradycyjny kształt. Obok niego jest manetka gazu: bezpośredni dostęp do 40 tys. koni mechanicznych. Okręt może rozwinąć prędkość 29 węzłów, czyli około 55 km na godzinę. Na morzu to dużo.
Bez telewizji i internetu
Mesa oficerska jest niewielka. Stół z kilkoma krzesłami, mały kącik z kanapą i telewizorem. Telewizory są również w mesie dla marynarzy i w kącikach rekreacyjnych. Brzmi luksusowo, dopóki się nie wie, że zobaczyć w nim coś można tylko w porcie, może jeszcze kilka kilometrów od brzegu. Nikt nie wysyła sygnału telewizyjnego na puste morze. Mistrzostwa świata? O wynikach kolejnych meczów marynarze dowiedzą się za kilka dni, jak przybiją do portu w Bergen.
Na górnym pokładzie montowana jest właśnie antena do łączności satelitarnej. Łączność ta przeznaczona jest wyłącznie do celów służbowych: przepisy nie pozwalają, by korzystali z niej marynarze. To oznacza, że gdy wypływają w morze, pozbawieni są nie tylko telewizji, ale i internetu, również jeśli chodzi o prosty kontakt z rodziną.
Kapitan jest realistą: – Kiedyś to była kwestia kosztów, dziś już tylko biurokracji. Z czasem będzie się to musiało zmienić: jeśli chcemy mieć napływ młodych ludzi do Marynarki, musimy im zapewnić dostęp do internetu. W Stanach Zjednoczonych jest to już dawno rozwiązane, marynarze mogą skontaktować się z rodziną i sprawdzić, czy w domu wszystko jest OK. To jest kwestia ich psychicznego komfortu.
Problem ogórkowej
Wydawane w kambuzie jedzenie pachnie i wygląda świetnie: mięso, ziemniaki, mnóstwo warzyw. Mesa dla marynarzy jest niewielka, muszą jeść na zmianę. Stoły przymocowane są do podłogi, krzesła do stołów: wszystko po to, żeby w razie sztormu meble nie przewalały się po pokładzie. W kącie pomieszczenia widać pozostałości na służbie pod amerykańską banderą: resztki baru sałatkowego i dystrybutora napojów. Na ścianie wisi wielki portret Tadeusza Kościuszki w złotej ramie, pasujący bardziej do pałacu niż obitego dyktą pomieszczenia.
Kiedy okręt wypływa na misję, w ładowniach ma zapasy, które muszą wystarczyć do wyżywienia całej dwustuosobowej załogi przez miesiąc. – Kiedy przybijamy do portów, staramy się uzupełnić zapasy świeżymi owocami i warzywami – tłumaczy komandor Matuszewski. – Jedzenie to w każdych siłach zbrojnych jest problem, zawsze znajdzie się ktoś, kto nie lubi ogórkowej. Ale jeśli narzekają na jedzenie, to znaczy że nie mają innych problemów i jest dobrze.
Prywatność w szuflandii
Co jest najtrudniejsze na służbie na okręcie? – Brak prywatności – mówi kapitan. – Człowiek tu nigdy nie jest sam. Gdziekolwiek się nie ruszy, ktoś mu się ociera o plecy. Nie można stąd wyjść, na pół godziny usiąść gdzieś pod drzewem i pomyśleć o swoich sprawach.
Na poparcie tych słów prowadzi do pomieszczeń dla marynarzy. Oni nazywają je szuflandią, ale mnie ciśnie się do głowy porównanie do katakumb. Czteropiętrowe, wąskie koje pozwalają się położyć, ale już nie usiąść: trzeba się w nie umiejętnie wsunąć. Na niektórych wiszą firanki, dające namiastkę prywatności. Prywatność ma również zapewnić niewielka, metalowa szafka, w której powinien się zmieścić mundur na zmianę, mundur galowy, buty i rzeczy prywatne. Szafka nie jest dużo większa niż przepisowy podręczny bagaż w tanich liniach lotniczych. To wszystko, co ma do dyspozycji marynarz przez cały miesiąc. W szuflandii jest również węzeł sanitarny, toaleta i łazienka. Wody na okręcie nie brakuje: każdego dnia jest w stanie wytworzyć 30 ton słodkiej wody przez odsalanie słonej. Okręt ma własną oczyszczalnię ścieków.
Korytarze między kojami są węższe niż korytarze w katakumbach. Strach pomyśleć, co się dzieje, kiedy wszystkich śpiących w tym pomieszczeniu marynarzy budzi alarm i wszyscy w ciągu kilku minut muszą ubrani stawić się na pokładzie. Alarm budzi ich stosunkowo często: bez ćwiczeń nawyki prawidłowych reakcji szybko zanikają.
W morzu na okręcie jest cała załoga, ale nie wszyscy pracują jednocześnie. W tak zwanej wachcie bojowej jedna trzecia załogi jest na stanowiskach, reszta odpoczywa. W burcie bojowej na stanowiskach jest połowa załogi, w alarmie bojowym wszyscy. Jak odpocząć, mając do dyspozycji szufladę wielkości trumny i niewielkie pomieszczenie rekreacyjne? Niektórzy oglądają filmy. Inni jak za dawnych lat grają w karty albo składają modele.
Burze i śmierć
O sztormach doświadczeni kapitanowie wypowiadają się z szacunkiem. – Dla każdego okrętu sztorm jest groźny – mówi z przekonaniem komandor Matuszewski. – Natura cały czas jest silniejsza od człowieka.
Na morzu duży okręt może więcej: sztorm działa na niego słabiej. Ale i tak trzeba po prostu ustawić okręt do fali, czekać i modlić się, żeby dożyć do rana. W tym czasie woda przelewa się przez cały okręt. Nikomu nie wolno być na zewnątrz, na otwartych pokładach: za duże jest ryzyko, a i tak marynarze nie dadzą rady nic zrobić. Jedyne, co mogą, to zamknąć się w środku i przeczekać. A w razie niebezpieczeństwa i nabierania wody zamykać kolejne grodzie, odcinające zagrożone miejsce od reszty pomieszczeń.
– Jeśli chodzi o sztormy, to wbrew pozorom najbardziej niebezpieczny jest Bałtyk – mówi kapitan. – Od września do kwietnia można się na nim spodziewać najgorszego. Swoje najtrudniejsze sztormy przeżyłem właśnie na Bałtyku.
Pytam o pogrzeby na morzach. – Teoretycznie jest taka możliwość – mówi kapitan. – Praktycznie jednak robilibyśmy wszystko, żeby tego uniknąć. Żeby państwo wydało akt zgonu, a rodzina mogła otrzymać odszkodowanie, potrzebne jest ciało. Jeśli wrzucimy je do morza, nikt nie wystawi dokumentów. W czasie pokoju mamy po prostu możliwość wezwania odpowiednich służb z lądu i ewakuacji ciała. – Kiedy w bitwie pod Trafalgarem zginął admirał Nelson, Anglicy przewieźli go w beczce z brandy – dodaje komandor Janiak. – Do Londynu dotarł po dwóch i pół miesiąca.
Żeby wojny nie było
Nawet w porcie okręt nie jest martwy. Załoga pełni służbę, przechodzi szkolenia, ćwiczy. Po co? Komu potrzebna jest Marynarka Wojenna na kontynencie, na którym od ponad 70 lat nikt nie toczył wojny na morzu?
– 70 procent powierzchni Ziemi to ocean i morza – tłumaczy komandor Janiak. – Nie można takiej przestrzeni ignorować. Najważniejsza funkcja Marynarki Wojennej, która u nas ma nieszczęście nazywać się „wojenną”, to nie prowadzenie wojny, ale dyplomacja. Nie chcemy wojny, to najgorsze, co może nas spotkać. Marynarka Wojenna jest po to, żeby wojnie zapobiegać. Podczas gdy wizyta kompanii czołgów na terytorium Polski rozpoczęła II wojnę światową, wizyta okrętu wojennego w porcie innego państwa traktowana jest jak akt przyjaźni. Takie wizyty chętnie wykorzystują polscy dyplomaci za granicą. Na pokładzie okrętu wojennego odbywają się wówczas przyjęcia, a czasem nawet, jeśli zbliża się Wielkanoc – tradycyjne polskie święcenie pokarmów dla miejscowej Polonii.
Marynarze uwijają się po pokładach. Każdy doskonale zna swoje miejsce i zadania. Z zachwytem patrzę na mata: młodą dziewczynę w granatowym mundurze z dwoma złotymi paskami na pagonach. Nie wygląda, jakby trudne warunki życia na okręcie były dla niej ciężarem. Jakby było oczywiste, że dla miłości podejmuje się wyrzeczenia. Oni dla morza są w stanie znieść wszystko.
– Stanie w porcie to marnowanie czasu – przekonuje kapitan Matuszewski. – Długotrwałe postoje sprawiają, że okręt zaczyna rdzewieć, sprzęt się psuje, w załodze następuje rozprężenie. Po roku bardzo trudno jest już to wszystko poskładać. To trochę jak z samochodem: zostawiony na rok w garażu długo już potem nie pojeździ.
– Kiedy marynarz jest na morzu, to tęskni za rodziną, ale kiedy jest w domu, to tęskni za morzem – potwierdza komandor Janiak. – W porcie stoi się tylko po to, żeby odtworzyć gotowość bojową i móc wypłynąć w dalszy rejs.