Film Kursk w reżyserii Duńczyka Thomasa Vinterberga opiera się na twardej osnowie historycznej. Atomowy podwodny krążownik rakietowy – długość dwóch boisk piłkarskich – 18 sierpnia 2000 r. wypływa z załogą 118 wysoko kwalifikowanych marynarzy na Morze Barentsa, by wziąć udział w pierwszych od dekady wielkich manewrach. Wkrótce potem targnie nim seria silnych eksplozji. Wybuch jednej z torped uruchomi następne i ten cud rosyjskiej techniki militarnej legnie na dnie, stając się trumną dla całej załogi.
Ale wcześniej, kiedy potężna eskadra opuszcza port, widok zapiera dech w piersiach. Jednak to tylko pozór, pokazówka dla najwyższych władz Rosji i zachodnich obserwatorów. Choć ci ostatni nie mają złudzeń: cała ta flota pływa na słowo honoru. Większość z tego, co pływa po rosyjskich wodach terytorialnych, nadaje się wyłącznie na szrot. Wszystko, co miało jakąś wartość, sprzedano na Zachód w czasie demontażu ZSRR. Niegdysiejsza chluba radzieckiej armady wozi teraz kapustę albo bogatych turystów.
Rosja da sobie radę sama
Tylko że rosyjskie dowództwo woli tego nie widzieć. Kiedy załoga „Kurska” ostrzega, że wadliwa torpeda może zatopić cały ogromny okręt, dowódca eskadry łudzi się, że jakoś tę awarię przeczeka. Ale cud się nie zdarza – torpeda wybucha, od niej zajmują się następne, okręt siada na dnie. Sejsmografy rejestrują lokalne trzęsienie ziemi. W części rufowej ocalała jednak grupa marynarzy, ponieważ potężny kadłub stłumił siłę wybuchu. Teraz chodzi o to, by ich jak najszybciej wydobyć z pułapki.
Komu na tym zależy? Przede wszystkim dowódcy manewrów, admirałowi Gruzinskiemu (Peter Simonischek), twardemu marynarzowi starej szkoły. Ale on sam może niewiele. Co z tego, że wyśle podwodną łódź ratunkową, skoro tej się zaraz wyładowują akumulatory (zapasowych brak), a inne newralgiczne części powinny być wymienione dekady temu. To pływający szmelc, nie karetka pogotowia. Brytyjscy eksperci, którzy śledzą akcję ratunkową poprzez satelity, nie mają złudzeń: rosyjska łódź ratunkowa „nie nadaje się nawet do pływania w wannie”. Proponują więc własny sprzęt i własnych ratowników. Ale tu trafiają na twardy opór. Godnościowy. Rosja da sobie radę sama. Ostatecznie dysponuje przodującą w świecie techniką wojskową, z łatwością wydobędzie ocalałych marynarzy. A zachodnia oferta pomocy to popis obłudy i podstępu. Tamtejsi szpiedzy tylko czekają, by pod płaszczykiem akcji ratunkowej poznać tajemnice najnowocześniejszego rosyjskiego okrętu. Do tego w żadnym wypadku nie wolno dopuścić!
Mistrzowska propaganda
I wokół tej narracji buduje się całą propagandową otoczkę. Admirał przysłany przez Kreml, zresztą nazwiskiem Jelcyn (Max von Sydow), po pierwsze przed dziennikarzami z całego świata daje wykład na temat rosyjskiej potęgi militarnej. Co w zaistniałej sytuacji nie ma nic do rzeczy. Przyciskany do muru przez rodziny marynarzy próbuje się wyłgać mową-trawą w stylu „podjęliśmy cały szereg daleko idących działań w celu…”. Kiedy to nie działa, kłamie w żywe oczy, licząc, że nikt tak od razu jego łgarstw nie zdemaskuje. Że okręt spoczywa na głębokości pół kilometra (Morze Barentsa nie jest takie głębokie) i że akcję utrudnia muliste dno. Choć każdy, kto tam pływał, pamięta, że woda w Morzu Barentsa jest krystalicznie czysta. A poza tym, kto by śmiał kwestionować publicznie oświadczenia najwyższego rangą wysłannika Kremla? Jeżeli jednak znajdzie się zdesperowana matka marynarza, która przed kamerami zarzuci mu kłamstwo, zostanie siłą usunięta z sali. A agentka wmieszana w publiczność dyskretnie wstrzyknie jej substancję, która natychmiast pozbawi biedną kobietę świadomości. A reszta? Ci wszyscy dowódcy średniego szczebla, urzędnicy wojskowi, służby informacyjne? Oni – jak zwykle – starają się wyczuć koniunkturę, dostosować się i minimalizować straty osobiste. Jak żony marynarzy rzucą się na nich z pazurami, że nie robią nic, by ocalić ich najbliższych, to się odszczekną, że to przecież żołnierze. Trwa wojna z Zachodem, który tylko czyha na „Matuszkę Rossiję”. A zginąć na wojnie – żołnierska rzecz. Zresztą tym głupim babom można rzucić byle ochłap, bo ostatecznie cóż one mogą? No właśnie – nie mogą nic albo prawie nic. To „prawie” oznacza, że synek poległego marynarza nie poda ręki kremlowskiemu admirałowi odpowiedzialnemu za śmierć jego ojca. Tyle.
Marynarze wadliwi jak flota
A sami marynarze? Co z tego, że obsługują jeden z najnowocześniejszych okrętów na świecie, skoro od lat ledwo wiążą koniec z końcem. Armia zalega z pensjami po kilka miesięcy. Kiedy trzeba kupić wódkę na ślub kolegi – a trzeba jej dużo, bo kupuje się całymi skrzynkami – zastawiają w lombardzie drogie zegarki, które armia podarowała swym najlepszym synom. Ale żadnemu nawet powieka nie drgnie – to mężczyźni twardzi, lojalni, solidarni. Zwłaszcza w potrzebie. Kiedy w zatopionym „Kursku” znaleźli się w sytuacji ostatecznej, nie dramatyzują, nie rozklejają się. Robią jedyne, co im pozostało: zachowują procedury. Tyle że i oni są wadliwi jak cała rosyjska flota. Powinni co godzina stukać w metalową konstrukcję, by dawać znaki życia. Ale jak mają się zorientować, kiedy minęła godzina, skoro zegarki zastawili w lombardzie? W jednej chwili dokonują straceńczych wyczynów, by powiększyć zapasy tlenu, a w drugiej szastają niefrasobliwie materiałami, które wywołają pożar. A ogień – wiadomo – skradnie im resztki powietrza. Starczy go na tyle, by w męskim kręgu odśpiewać marynarski hymn i oddać ducha.
Imperium milczy
I jeszcze: historia „Kurska” została opowiedziana w filmie wyprodukowanym na Zachodzie. Rosyjskich marynarzy grają zachodnie gwiazdy, postacie dramatu rozmawiają po angielsku. A przecież im należał się film od własnej ojczyzny. Rdzenny, rosyjski. Jak rosyjski był ich okręt, ich służba i śmierć. Ale imperium milczy…
ŁÓDŹ PODWODNA W FILMIE
Okręt, reż. Wolfgang Petersen, 1981
Rok 1942. Niemieckie U-Booty brawurowo rozbijają konwoje z amerykańską pomocą dla walczącej Europy. Jednak już wkrótce wojenna koniunktura się odwraca i z myśliwych zmieniają się w zwierzynę. Każde wypłynięcie na powierzchnię celem nabrania zapasów powietrza może okazać się śmiertelnie niebezpieczne. Ale bez powietrza, w huku eksplodujących bez przerwy nieopodal bomb głębinowych trudno przeżyć. A już na pewno trudno zachować spokój, opanowanie i jasność myśli. W takiej sytuacji nawet w najbardziej zaprawionych marynarzach budzą się demony.
Polowanie na Czerwony Październik, reż. John McTiernan, 1990
Wyczynowa batalistyka podwodna. Najnowocześniejszy radziecki okręt o napędzie atomowym rusza w pierwszy rejs. Jego kapitan, as marynarki ZSRR (Sean Connery), ma na tę okazję własne plany. Od dawna przekonany o zbrodniczości reżimu kremlowskiego zamierza teraz uprowadzić okręt i oddać się do dyspozycji Stanów Zjednoczonych. Wpływa więc na amerykańskie wody terytorialne. Jego intencje są niejasne zarówno dla Amerykanów (próba ataku nuklearnego czy dezercja z Armii radzieckiej?), jak i dla Rosjan (zbłądził, ucieka czy ma awarię?). I teraz kapitan – w kleszczach amerykańskich i radzieckich sił morskich oraz w tajemnicy przed własną załogą – musi doprowadzić swój plan do końca.
Orzeł, reż. Leonard Buczkowski, 1958
Sprawnie nakręcony rodzimy film wojenny. Po klęsce wrześniowej nasz flagowy okręt podwodny „Orzeł” wymyka się U-Bootom i w porcie w Tallinie uzupełnia paliwo. Załoga zagrożona internowaniem decyduje się na ucieczkę pod osłoną nocy. I znowu szczęście im sprzyja. Pokonują Bałtyk, dopływają do Anglii.