Magnetycznej siły Wisły nie wyrażę zapewne lepiej niż mistrz Klonowic, drobiazgowo opisujący tajniki spławu w poemacie Flis. Autor zwraca uwagę nie tylko na techniczną stronę zjawiska, ale wysławia determinację wiślanych żeglarzy:
„Bo kiedy już flis zasmakuje komu,
Już się na wiosnę nie zastoi w domu.
Choćbyś mu stawiał najlepszą zwierzynę,
Przecie on woli flisowską jarzynę”.
Rekonstruowane współcześnie Flisy Królewskie potwierdzają jedynie diagnozę sprzed wieków – Wisła ciągle urzeka! Kto chciałby skosztować radości spaceru po niezamieszkałej przez ludzi wysepce, kto chciałby popatrzeć na krążącego na niebie orła, kto szuka ognistego zachodu słońca – temu na naszą Królową Rzek powinno być śpieszno!
Do tego Wisła jest przebogatym, a otwartym na oścież muzeum historycznego i kulturowego dziedzictwa. Wielkie i małe skarby przeszłości, pasjonujące konteksty spotkamy na niemal każdym kilometrze spływu. Niech trzy motywy z mojego błyskawicznego rejsu będą zachęcającą próbką.
Pamiątka po kralewskim krążowniku
Pierwsza niespodzianka historyczna zaległa ciężko tuż obok bosmanatu Portu Czerniakowskiego.
Ot, naprawdę solidna kotwica! Sam motyw dekoracyjny w portowym kontekście banalny, ale ta akurat „ankra” ma poświadczony certyfikat niezwykłości – należała do wyposażenia krążownika ORP „Bałtyk”; okrętu służącego pod polską banderą od 1927 r. Uściślijmy: okrętu nieszczęśliwego, dotkniętego być może klątwą dalekich ludów, przeciwko którym skierowano lufy jego armat. Jednostka pochodziła bowiem z floty kolonialnej Francji – walczyła w Azji i Afryce, podczas I wojny światowej wchodziła w skład straży Kanału Sueskiego. Po demobilizacji straciła większość uzbrojenia, ale zachowała pancerną sylwetę. Dokładnie na taki „kadłubowy” krążownik stać było Polskę – kupiliśmy weterana, widząc dla niego zadania okrętu – bazy (w gwarze marynarzy: okręt-hulk).

Kilkutonowy warszawski „okruch” historii naszej floty wojennej fot. Adam Gajewski
Francuzi wyprawili kolosa w podróż, eksponując nową, polską nazwę na kadłubie. Członkom naszej misji odbiorczej zapewne nabite tytoniem fajki wypadły z ust, kiedy ujrzeli dzieło francuskiej stoczni – zamiast zamówionego napisu „Król Władysław IV” widniał bowiem rząd liter układający się w „Kral Wladislav”. Tylko rzymska cyfra się zgadzała. Nowa załoga zabrała się gorączkowo do poprawek. Gdy już zdrowo się naharowali, z Polski przyszła wiadomość: „Sejm protestuje przeciwko monarchicznemu duchowi nazwy okrętu!”. Demokracja przystała ostatecznie na: „ORP Bałtyk”.
Powstało niezwykłe połączenie dostojeństwa i niemocy – otrzymaliśmy krążownik pozbawiony ciężkich dział, niepływający samodzielnie, a jednocześnie była to ważna jednostka reprezentacyjna, oficjalny pokład dla promocji oficerskich, szkoła morskich specjalistów. Widział „Bałtyk” wyszywane złotem marynarskie fraki, widział spiczaste bikorny admiralicji… Wycieczkom cywilów z lądu kolejne załogi dyskretnie podawały legendę o ukrytych wyrzutniach torped czy specjalnej taktyce pozwalającej opancerzonemu kolosowi w razie konfliktu taranować okręty przeciwnika.
W 1939 r. „salonowy” krążownik pokazał, że nie zapomniał o swoim rodowodzie. Dał we wrześniu ogień ze wszystkich pokładowych armatek, wspomógł załogą obronę Wybrzeża. Niemcy mu tego nie wybaczyli, przeznaczając uszkodzony krążownik na złom.
Na szczęście gigantyczne kotwy Polacy zdjęli jeszcze w roku 1932, przeznaczając jedną z nich jako dekorację przed warszawskim ministerstwem. Obsada naszej łodzi zachwyciła się nią w Porcie Czerniakowskim.

Kto raz zobaczy modlińskie monumenty znad Wisły i Narwi, nie zapomni ich nigdy fot. Adam Gajewski
Na „łyżwach” do historii
Wielki to był triumf ówczesnych inżynierów oraz cieśli, a dodatkowo jeszcze tajnych służb zabezpieczających poczynania króla i całej armii! Pojawienie się przeprawy mostowej w Czerwińsku śmiało możemy porównać do operacji podstępnego przyziemienia pasażerskiego samolotu nad jednym z europejskich krajów, która rozgrywa się właśnie na naszych oczach. Wówczas mamy jednak rok 1410, czas kampanii wojennej. Nim doszło do krwawej rozprawy na polach nieopodal Grunwaldu, dokonuje się coś na kształt „pierwszego cudu nad Wisłą” – przygotowywanego przez Jagiełłę bardzo starannie, z wyrachowaniem wschodniego stratega.
Dobrze znana jest relacja pióra Długosza: „Król Władysław (…) przybył nad Wisłę powyżej klasztoru w Czerwińsku, do miejsca gdzie był ustawiony na łodziach most sporządzony w Kozienicach i dnia tego król przeprawił się przez most i rzekę, a całe wojsko królewskie szło za nim w ustalonym porządku z czterokonnymi wozami, wszystkimi bombardami, mnóstwem żywności i innymi ciężarami…”. Krzyżacy byli kompletnie zaskoczeni! Podobno sam Wielki Mistrz nie dał wiary pierwszym relacjom swoich czujek. Stratedzy Zakonu nie wytypowali ani miejsca przekroczenia niebezpiecznej dla nas rzeki, ani błyskawicznego charakteru całej operacji. „Saperskie” elementy mostu powstawały już zimą, co dawało przeciwnikowi całkiem sporo czasu na wykrycie przedsięwzięcia. Sekretu jednak ustrzeżono do końca!
Surową dyscyplinę budowy poszczególnych „kładek” pływającego mostu i ich koncentracji oraz złożenia udało się zachować także w czasie przemarszu rycerstwa, czeladzi i taborów. Wydzielono specjalny poczet „regulacji ruchu”! Kronikarz: „Przy wejściu na most król Władysław postawił wyborowy oddział zbrojnych, by zapobiegali tłokowi i zamieszaniu wśród wchodzących. Nadto boki mostu zabezpieczył potężnymi belkami zwanymi kobyleniami, aby nikt do brzegów się nie przybliżał. Wszyscy musieli wchodzić na most w najlepszym porządku z wozami, ludźmi i końmi”.
Wojsko szło, unosząc się na zakotwiczonych w nurcie „łyżwach”. W literaturze Grunwaldu czerwińska przeprawa zwana jest wszak często mostem łyżwowym. Dlaczego? „Łyżwa” to specyficzny typ jednostki rzecznej o wygiętym zadziornie dziobie. Na Mazowszu budują dziś takie pływający różnorakimi „drewniakami” pasjonaci. To również ocalone dziedzictwo, kolejny skarb rzeki Wisły.

Zmierzch zatrzyma naszą łódź w Płocku… fot. Adam Gajewski
Święta Barbaro, módl się za nami!
Święta męczennica Barbara sprawuje od wieków opiekę nie tylko nad górnikami, kopaczami, ale wspomaga wszelkich ludzi wody. Istniała tradycja, iż rybacy czy przewoźnicy opatrywali swoje łodzie portretami orędowniczki malowanymi w porze zimowego przestoju. Piękny zwyczaj.
Płynąc dziś spiętrzonym przez zaporę odcinkiem Wisły pomiędzy Płockiem a Włocławkiem, nietrudno skierować swe myśli ku sprawom ostatecznym. Potrafi tutaj z zaskoczenia zawiać, zabujać. Mimowolnie mocniej zaciągam więc pas kapoka. I lepiej rozumiem drobne zdarzenie z poprzedniego dnia, kiedy w maleńkim Jordanowie, szukając sklepu, natrafiam znienacka na portret św. Barbary, umieszczony pod wysokim krzyżem, otoczony marynistyczną kompozycją z kotwic, wioseł, steru… Widząc moje zainteresowanie, wyrasta jak spod ziemi pan Marian – tutejszy. Szybko przedstawia nam swoiste „szyperskie credo”: – Tutaj po prostu tak jest, patrzymy na Wisłę i z nią żyjemy. Mój ojciec służył w Pińskiej Flotylii, a potem pływał na holowniku „Warmia”, wujek – w Żegludze Bydgoskiej. Krzyż postawili jeszcze przed wojną „Wiślacy”, robili go z resztek mostu budowanego w Płocku, z odpadów ze stoczni. Z sercem stawiali. Jak przyszli Niemcy, to krzyż ukryli, a po wojnie stanął znów, w prywatnym ogrodzie. Pięknie tu nad Wisłą, co? – słyszymy. I potwierdzamy. Pięknie. Niemal rajsko. Tylko ten nagły wiatr…