Monika Białkowska: Jakiś czas temu miałam okazję znaleźć się na okręcie Marynarki Wojennej. W marynarzach byłam zakochana od dziecka, kiedy w Gdańsku zachwycałam się ich galowymi mundurami. Teraz zobaczyłam ich życie już nie galowe, ale codzienne. Wiadomo, to wojsko, praca, nikt się nie spodziewa, że na okręcie będzie łatwo albo jak w domu. Ale gdy zobaczyłam koje wielkości półek w katakumbach i korytarze tak wąskie, że dwie osoby nie mogą się w nich minąć, i przestrzeń kilkunastu metrów, na której mieszka czasem przez miesiąc sześćdziesięciu marynarzy, nie mając do dyspozycji nic poza ową koją i niewielką szafką – zwątpiłam. Przez całe życie byłam uczona, że to dla Boga ludzie są zdolni do najwyższych poświęceń. Że tylko dla Niego są w stanie naprawdę złożyć swoje życie w ofierze i że rzeczywiście to robią. Wiem, że to może teraz zabrzmieć jak mała herezja, ale ofiara tych marynarzy jest ogromna. Nie wyobrażam sobie, żeby księża na jakiejś plebanii czy nawet na misjach, klerycy w seminarium czy ludzie na rekolekcjach zgodzili się na życie w takich warunkach. Ja nigdy nikogo innego, kto by żył w takich warunkach, bez odrobiny prywatności przez całą dobę, nie spotkałam.
Ks. Henryk Seweryniak: I dlatego chcesz rozmawiać o ascezie? Asceza to po grecku „ćwiczenie, trening”, ale w chrześcijaństwie definiowana jest jako wyrzeczenie się pewnych dóbr, relacji czy aktywności ze względu na Pana Boga, dla osiągnięcia wartości duchowych: zbawienia, świętości, świadectwa. Marynarze, choćby żyli w najtrudniejszych warunkach, nie robią tego dla zbawienia. Dla pieniędzy?
M.B.: Nie. To nie jest dla pieniędzy. Pieniądze można zarobić w dużo bardziej komfortowych warunkach. Ktoś, kto się decyduje na takie życie, musi mieć w sobie jakąś ogromną pasję i miłość. Zresztą to słychać w rozmowach ze starymi kapitanami. Niesłabnąca miłość do potęgi morza. Są świadomi niewygód, ale chcą je znosić, bo pasja i miłość są większe.
H.S.: Boję się, że chcesz mnie na jakieś manowce wyprowadzić… Nie wiem, co o tym powiedzieć. Ja to raczej o ascezie chrześcijańskiej mogę mówić, w której wprost jest Pan Bóg. Jesteś pewna, że ta ważna, ciekawa, porywająca pasja nie przysłania im czegoś ważniejszego, że oni tam sobie nie znaleźli w morzu jakiegoś bożka?
M.B.: Nie brnijmy w to, błagam! Nie zgodzę się na mówienie, że trzystu marynarzy jest bałwochwalcami, bo kocha morze i jest w stanie ponieść ofiarę, żeby na nim być! Może dlatego, że doskonale tę miłość rozumiem i wcale mi morze Pana Boga nie zastępuje.
H.S.: Dobrze, nie brnijmy. Zostańmy na razie na lądzie – to znaczy na naszym gruncie. Może to właśnie jest Boże w człowieku, że jest zdolny do takich wyrzeczeń? Że stać go na wyrzeczenia dla ojczyzny, rodziny, nauki, wyniku w sporcie, a także czy przede wszystkim ze względu na Boga, który – przeciwieństwie do twojego morza – nie daje natychmiastowej gratyfikacji, nie widać Go, nie można go dotknąć ani powąchać? Nie chcesz ludziom mówić o takiej właśnie ascezie, o wyrzeczeniach na wakacje?
M.B.: Ludziom się raczej wakacje z wyrzeczeniami nie kojarzą, wręcz przeciwnie. Ale mówienie o ascezie nie ma sensu, jeśli mówić o niej w oderwaniu od miłości. Asceza bez miłości i pasji jest bez sensu. Jedno dziecko wysłane do lasu na obóz będzie przeszczęśliwe i każde podrapane kolano będzie dla niego trofeum. Inne wróci zapłakane, bo brak wygodnego łóżka z książką go unieszczęśliwi. Fizyczne dokuczliwości i niewygody można znieść, jeśli wiemy, dla czego je znosimy. Albo dla kogo. Jeśli nie są ćwiczeniem samym sobie, ale wpisują się w cały porządek życia.
H.S.: W porządek miłości?
M.B.: Owszem, brzmi ładnie, ale spróbujmy się bronić przed patosem!
H.S.: Ta miłość to dobry trop. Tylko nie można się zatrzymywać na samej tylko ziemskiej miłości czy pasji, ale widzieć, że ona prowadzi do większej, do samego Boga! Na morzu nie myślisz o Bogu?
M.B.: Na morzu wręcz nie da się nie myśleć o Bogu. Bo nie wiem, czy morzu nie udało się to, co się nam czasem nie udaje – to znaczy wychowanie do ascezy. Tam nie można odpuścić sobie wyrzeczeń, są wpisane w naturę spotkania z morzem. Albo się podejmie, albo się nie płynie. A z Bogiem, cóż. Nauczyliśmy się z Nim spotykać w bardzo komfortowych warunkach, asceza wydaje się niepotrzebna.
H.S.: Może tu właśnie tkwi różnica? Że tam trzeba, a w przypadku prawdziwej Bożej ascezy mamy wolność jej podjęcia? Bo przecież ascezę podejmujemy dobrowolnie, nie wymaga jej ani Kościół, ani sam Bóg. Mamy wybór. Mogę, nie muszę opanować swój wzrok. Mogę opanować swój smak. Możemy opanować swój słuch. Przyjmować mniej bodźców, nałożyć na siebie takie ograniczenia.
M.B.: Ale wakacje są po to, żeby odpocząć, a nie się ograniczać!
H.S.: I dobrze! Nie ma piękniejszego odpoczynku niż właśnie ograniczenia. Nie obżerać się, popływać, zmęczyć się fizycznie, wstać o piątej, żeby iść na spacer i posłuchać, jak ptaki śpiewają, żeby doznać uroku budzącego się miasta, świeżej porannej kawy w jakiejś kafejce, pustego, chłodnego kościoła. Nie są to piękne wakacyjne wyrzeczenia?
M.B.: Wakacyjna asceza jako przeciwieństwo wakacji all inclusive, kiedy siedzę w hotelu i mogę jeść i pic do upadłego, a w nocy iść na imprezę? Mnie to pasuje, hotele są nudne. Ale skoro asceza sama w sobie nie jest celem, to w imię czego ktoś ma z all inclusive rezygnować? Jeśli wyobrazimy sobie ascezę jako bramę, która prowadzi do czegoś – to co jest po jej drugiej stronie?
H.S.: Dla mnie to fenomenalne poranki, pachnące wiejskim dzieciństwem, potem seminaryjną kaplicą i ogrodem, a jeszcze później Ziemią Świętą. Ale każdy może odkryć coś innego. Jeśli ograniczysz bodźce z zewnątrz, nagle okaże się, że masz dużo czasu, możesz wreszcie przeczytać książki, odkładane przez cały rok „na później”. Jeśli odłożysz telefon i wyłączysz komputer, okaże się, że wokół ciebie są ludzie. Jeśli zostawisz samochód w garażu, przekonasz się, jak pięknie wygląda Twoja okolica, miejsce, w którym jesteś na wakacjach, z wysokości roweru. Wakacje to świetny moment, żeby jeśli nie stać się wielkim ascetą, to poczuć smak ascezy i zobaczyć, że warto.
M.B.: Można się przekonać, że asceza zabiera rzeczy małe, a w zamian daje nam większe. Tylko gdzie tu Pan Bóg?
H.S.: A pamiętasz, jak w zeszłym roku mówiliśmy, że strasznie trudno wędrować, gdy nie masz komu powiedzieć: „Popatrz, jakie to cudne!”. Czemu nie mówić tego także Jemu? Czemu nie powtórzyć o takim poranku pieśni sprzed tysięcy lat? I nie zacząć w jej myśl układać swoich spraw: „Panie, moje serce się nie pyszni i oczy moje nie są wyniosłe. Nie gonię za tym, co wielkie, albo co przerasta moje siły. Przeciwnie: wprowadziłem ład i spokój do mojej duszy”. Toż to jest pieśń wszystkich ascetów! I tych na ziemi, i tych na morzu. I dobry opis, o co chodzi w ascezie.