Podsumowanie szczytu Donald Trump – Kim Dzong Un? Życzę powodzenia każdemu, kto się za to teraz zabierze. Komentatorowi wydarzeń międzynarodowych trudno jest napisać coś konkretnego w sytuacji, gdy mądrzejsze odeń głowy na całym świecie milczą lub w najlepszym wypadku okazują daleko posunięty dystans wobec oceny singapurskiego spotkania. A skończyć tekst konkluzją, że nic pewnego nie wiadomo, trochę nie wypada. Spróbuję wybrnąć z tej pułapki, odwołując się do metafory.
Kto zakręcił kołem sterowym?
Wyobraźmy sobie wielki oceaniczny okręt, który zmierza po kolizyjnym kursie wprost na górę lodową. Dowódca lotniskowca woła przez megafon w kierunku nadpływającej bryły lodu, by ta usunęła mu się z drogi. Inaczej zniszczy ją rakietami. W odpowiedzi herszt piratów, siedzący na wierzchołku lodowej skały, woła, że ani myśli zmieniać kursu i zamierza roztrzaskać statek w drobny mak. Wojownicze pokrzykiwania trwają w najlepsze, dopóki nagle nie dzieje się coś dziwnego i oba antagonistyczne dotąd obiekty zaczynają płynąć równolegle. Nikt na dobrą sprawę nie wie, czy to góra lodowa dostosowała się do kursu okrętu, czy jednak także jego kapitan lekko zakręcił kołem sterowym – dość że do kolizji nie doszło. Co więcej, kapitan z hersztem piratów spotykają się na łódce, spuszczonej na wodę pomiędzy dwoma kolosami i wznoszą tam szampański toast na cześć pokoju i wzajemnej współpracy. Co powiedziawszy, opuszczają łódkę i wracają do swoich obiektów pływających.
I co teraz? Logika biegu wydarzeń podpowiada nam dalszy rozwój wzajemnych relacji. Jednak ani Trump, ani też Kim nie mają na tyle długich nóg, aby móc stać okrakiem po obu stronach. I okręt nazwany Stanami Zjednoczonymi Ameryki, i góra lodowa pod nazwą Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna muszą jakoś się do siebie przybliżyć. Ale jak tego dokonać? Góra lodowa, jak wiadomo, ma to do siebie, że większa część jej masy pozostaje niewidoczna, gdyż znajduje się pod poziomem fali. I nikt na dobrą sprawę nie wie, jakie to ostre rafy zagrażają burcie okrętu.
Okrutne dziecko z potężną zabawką
Przejdźmy od metafor do konkretów. Pierwszy z nich to oczywiście denuklearyzacja Korei Północnej. Prezydent USA, dosłownie w sekundę po złożeniu podpisu na historycznym dokumencie, zapewnił świat, że proces ten zacznie się „bardzo, bardzo szybko”. Ale co to znaczy, skoro nie znając treści porozumienia wiemy przynajmniej tyle, że nie zawiera ono kalendarium działań rozbrojeniowych? Czyli podstawowego narzędzia weryfikującego skuteczność tego rodzaju ustaleń. Pozostaje nam jedynie wiara w to, że ktoś pod wodą owe ostre lodowe kanty utemperuje. Ale my tego, póki co, widzieć nie będziemy.
A kwestia legitymizacji władzy? Wszak to sekretarz stanu Michael Pompeo mówił po spotkaniu o perspektywie włączenia Korei Północnej w skład „międzynarodowej wspólnoty narodów”. Ale to przecież dyktatura, co więcej, najgorsza z szeregu obecnych dyktatur globu. Czy wolny świat ma teraz potraktować za dobrą monetę przymiotnik „demokratyczna”, występujący w oficjalnej nazwie tego państwa?
A jego przywódca, postawiony dziś przez prezydenta Trumpa na piedestale równorzędnego lidera? To przecież, nazywając rzecz możliwie najbardziej łagodnie, spadkobierca i beneficjent ludobójczych rządów dynastii Kimów! Jeżeli naprawdę jest on „dużym dzieckiem, pragnącym tylko dobrze się bawić” – jak powiedział o nim znający go osobiście amerykański koszykarz Dennis Rodman – to jest to dziecko okrutne, a zabawka, którą ma w rękach, nadal zagraża światu.
Zachęta do złego
Popatrzmy dalej na to, czego nie widać pod powierzchnią fali: „naród Korei Północnej”. To ponad 25 mln ludzi, o których nic nie wiemy. I nie chodzi tu nawet o problem reżimowej cenzury. Rzecz w tym, że ów kraj rządzony jest od kilku pokoleń w sposób totalitarny. I jest to totalitaryzm o bezprecedensowym natężeniu. Jak dotąd żaden psycholog (a może psychiatra?) nie przeprowadził badań wykazujących efekty długotrwałego prania mózgów północnokoreańskich „obywateli”. Jak reagują na spotkanie w Singapurze? Czy w ogóle słowo „reakcja” ma w ich wypadku jakiś sens?
Z pewnością zerwanie przez Trumpa pierwotnego terminu szczytu i uskutecznienie go, na prośbę Kima, 12 czerwca, zostało im przedstawione na opak, jako łaskawy gest dobrej woli ze strony silniejszego od Amerykanina przywódcy z Pjongjangu. Ale sam fakt spotkania z prezydentem USA, niewiele wcześniej mieszanym z błotem i pomawianym o chęć skrytobójczego zamordowania „Kierownika Drogi”, jak tytułuje się w Korei Północnej Kim Dzong Una, powinien tym ludziom dawać wskazówkę, że coś się w ich kraju zmienia.
W jaki sposób będą się teraz „otwierać na świat”, którego przecież kompletnie nie znają? A raczej: którego kompletnie fałszywym obrazem byli dotychczas karmieni. Dziś maszynista lodowej góry wykonuje manewr „cała wstecz”, ale jak zachowa się góra, a szczególnie jej podwodna część, z pewnością nie wie nawet sam Kim Dzong Un.
Czas dyktatorów
I sprawa ostatnia, być może najważniejsza. Kilka miesięcy temu, gdy wydawało się, że konflikt między Pjongjangiem a Waszyngtonem przejdzie z fazy „zimnej” w „gorącą”, kilku mądrych analityków wskazywało na diabelską alternatywę wyboru między prewencyjnym atakiem jądrowym a jawnym uznaniem, w imię światowego bezpieczeństwa, nagiej i brutalnej siły za liczący się atut w polityce międzynarodowej. Spójrzmy teraz z tej perspektywy na znaczenie singapurskiego porozumienia.
To prawda, że świat odetchnął, bo nie zanosi się już na to, że niebawem zbudzi nas ze snu antyjądrowy alarm. Ale z drugiej strony jest to smutnym potwierdzeniem tamtych ostrzeżeń. Kim, ustami Trumpa, został faktycznie ogłoszony przywódcą światowego mocarstwa, osobą, z którą prezydent USA spotyka się jak równy z równym, na politycznym szczycie. Tę wiadomość, odpowiednio ubarwioną, podaje się do wierzenia zniewolonym Koreańczykom z Północy. Ale podobnie za dobrą monetę mogą ją uznać inni dyktatorzy: Putin, Asad, Erdogan czy odziani w turbany przywódcy Iranu. I jest to dla nich zachęta, by dalej szli w obranym przez nich, złym kierunku.