Obraz jak w katastroficznym filmie, tyle że wszystko dzieje się naprawdę. Okrutny i nieobliczalny dyktator zdobył broń zdolną do niszczenia całych miast i regionów. Broń, której użycie może pociągnąć za sobą konflikt zbrojny na globalną skalę. Ignorując słowa potępienia ze strony reszty świata, od lat buduje i umacnia swój jądrowy arsenał. Testy atomowe, które konsekwentnie przeprowadza, są coraz potężniejsze i coraz bardziej bezczelne: w ostatnich tygodniach rakiety Kim Dzong Una dwukrotnie przeleciały nad głowami Japończyków. W dodatku północnokoreański satrapa otwarcie zapowiada, do czego są mu owe zbrojenia potrzebne – zamierza zaatakować Stany Zjednoczone, Japonię, a także bezpośredniego sąsiada, Koreę Południową. 21 września, ustami swego ambasadora przy ONZ, Kim ogłosił, że teraz przyszła kolej na próbę jądrową w wodach Pacyfiku.
Co się stanie, gdy spełni swój zamiar? Korea Północna dokonała, jak dotąd, sześciu próbnych detonacji bomby wodorowej. Ostatnia, przeprowadzona 3 września w górach w północnej części kraju, była największa: ładunek o mocy 50 kiloton był pięciokrotnie silniejszy od ładunku odpalonego rok wcześniej. Moc bomby ponadtrzykrotnie przewyższyła siłę tej, którą w sierpniu 1945 r. Amerykanie zrzucili na Hiroszimę. Logika sekwencji wydarzeń nakazuje przypuszczać, że ładunek planowany do eksplozji w głębinach oceanu, jak na ironię nazywanego Spokojnym, będzie jeszcze silniejszy. Dotychczasowe próby jądrowe dokonywane były pod ziemią, co hamowało niszczycielską siłę wybuchu. Eksplozja pod powierzchnią wody doprowadzi do klęski ekologicznej na niewyobrażalną dotąd skalę. Klęski, na którą czołowe państwa świata będą musiały zdecydowanie zareagować. Wojna światowa wisi dziś na włosku.
Prośbą czy groźbą?
Co można z tym zrobić? Próbować rozwiązać kryzys metodami dyplomatycznymi? Każdy trzeźwo myślący przyzna, że liczenie na to jest skrajną naiwnością. Korea Północna nie byłaby sobą, gdyby kiedykolwiek pokazała, że bierze na serio rozliczne rezolucje, mediacje i inne ustalenia, jakie świat przyjmował w związku z jej agresywnymi poczynaniami. Próby nawiązania dialogu tylko rozzuchwalają dyktatora, który liczy się jedynie z siłą. A doświadczenia świata z całym klanem Kimów (obecny przywódca to już trzecie pokolenie) jako żywo przypominają perypetie Europy z Hitlerem w dobie Monachium. Ustępstwa czynione reżimowi nie przyniosą pokoju, przeciwnie, prostują tylko drogę ku panowaniu przemocy. To prawda, że część polityków nadal nawołuje do negocjacji z Pjongjangiem, ale robią to albo z wyrachowania (Moskwa i Pekin, o czym niżej), albo z poczucia bezradności (Bruksela). Wewnętrznego przekonania nie ma w tym za grosz.
Straszenie Kima również skutków nie przynosi, a nawet jest przeciwskuteczne. Po mocnych słowach Donalda Trumpa koreański dyktator odpowiedział jeszcze mocniejszymi. Gorzej że prawdopodobnie pójdą za nimi czyny. W stosunku do Kim Dzong Una kompletnie nie sprawdza się strategia „miecza i tarczy”, przyjęta u zarania NATO. Polega ona na przekonaniu, że „miecz” (czytaj: broń atomowa) jest sam w sobie bronią tak groźną, iż nie będzie trzeba go używać – wystarczy tylko nim potrząsać. Otóż nie wystarcza.
Czy w takim razie właściwą odpowiedzią będzie uprzedzający atak, który na dobre unieszkodliwi grożącego światu wojną bandytę? Atak niezwłoczny, gdyż dalsze bierne przyglądanie się atomowym zbrojeniom Korei Północnej doprowadzi – i to w niedługim czasie – do sytuacji, w której to Pjongjang będzie dyktował innym stolicom, co mają robić. A jeśli nie atak, to przynajmniej zdecydowane kontruderzenie, gdy Kim zaatakuje pierwszy. Takie kontruderzenie już zapowiedział prezydent USA w przemówieniu wygłoszonym 19 września na forum ONZ, dodając że jego skutkiem będzie całkowite zniszczenie Korei Północnej. Tym razem nie była to retoryczna przesada Donalda Trumpa. Wojna jądrowa rzeczywiście zniszczyłaby Koreę. Jednak totalna wojna również nie jest dobrym rozwiązaniem. Przyniosłaby śmierć milionów Koreańczyków z Północy, a prawdopodobnie także i z Południa. Ale wszyscy domyślamy się, że na tym by się nie skończyło. Jak wiele ofiar pochłonąłby jeszcze szerzący się po świecie atomowy pożar? Tego nie wie nikt.
Rozsadzenie reżimu od wewnątrz? Zapomnijmy o tym wariancie. Rodzina Kimów zaprowadziła w kraju terror, o jakim nie śniło się Stalinowi. Tam nawet strach jest pomyśleć cokolwiek przeciwko władzy. Dodajmy do tego skutki oddziaływania totalnej ideologii, prania mózgów milionów obywateli. Koreańczycy z Północy faktycznie zredukowani zostali do poziomu niewolników, ale nie są to niewolnicy na miarę Spartakusa. Oni się nie zbuntują, przynajmniej jako pierwsi.
Wielki Brat patrzy
Czy znaczy to, że jesteśmy w sytuacji bez wyjścia? Bynajmniej. Spójrzmy na problem szerzej. Obecny konflikt tylko z pozoru wygląda na wojnę na słowa (na razie!) między Pjongjangiem a Waszyngtonem. Tymczasem nie jest to konflikt dwustronny. Gdyby nim był, USA już dawno obaliłyby reżim i uczyniłyby to bez większego trudu – przynajmniej dopóki Pjongjang nie dysponował bronią nuklearną. Prawdziwym kłopotem są Chiny. Ten wielki mocarz pozostaje w cieniu konfliktu, jednak uważnie mu się przygląda, jak gospodarz, który wypatruje przez okno, gdy słyszy ujadanie psa na łańcuchu. W tej metaforze łańcuchowym psem jest Korea Północna.
Podział Korei jest skutkiem zimnej wojny pomiędzy Zachodem a azjatyckim Wschodem. Północ znalazła się w chińskiej strefie wpływów, Południe – w amerykańskiej. Z czasem Korea Północna stała się dla Chin sojusznikiem nieco kłopotliwym, ale skoro nadal spełnia funkcję straszaka na Amerykę, Chiny ciągle ją wspierają, choć teraz czynią to bardziej dyskretnie. W Waszyngtonie zdają sobie sprawę, że wojna z Koreą Północną szybko przerodziłaby się w wojnę z Chinami. I to dopiero byłby kłopot dla świata!
Chińczycy, jak dotąd, nie bardzo wierzyli w prawdziwość wojowniczych zapędów Kima. Niech sobie buduje swój arsenał – zakładali – nam to nie przeszkadza, ważne że przeszkadza Amerykanom. A Kim Dzong Un, przekonany o własnej bezkarności, eskalował działania. Zapewne zdaje sobie sprawę, że sam z Ameryką nie wygra, ale czuje za plecami ciche poparcie Pekinu. Otóż to poparcie może niedługo się skończyć. Północnokoreański reżim, póki tylko potrząsał szabelką, był dla Chin wygodnym narzędziem rozgrywania polityki międzynarodowej. Dziś jednak Kim, bezpośredni sąsiad Chińczyków, dysponuje już bronią prawdziwie niebezpieczną. Nie można wykluczyć, że jako nieprzewidywalny megaloman może jej kiedyś użyć przeciwko swoim „dobrodziejom”. Zresztą i tak północnokoreański arsenał nuklearny przydaje się Chińczykom bardziej na papierze niż w rzeczywistości. Chiny nie chcą wojny, chcą dalszego budowania własnej potęgi w oparciu o rozwijającą się gospodarkę. Z niepewnego, acz pożytecznego sojusznika Pjongjang może więc szybko spaść do rangi kłopotliwego sąsiada. A wtedy dni reżimu będą policzone. Bo to od Chin zależy, czy postulat „totalnej izolacji” Korei Północnej (to słowa Trumpa) wejdzie w życie.
Na to, jak się wydaje, liczą dziś Amerykanie. Ich prezydent, w cytowanym już przemówieniu na forum ONZ, powiedział że tak jak USA, każdy kraj powinien dbać o własne interesy. Wydaje się że adresował tę myśl właśnie do Chińczyków: dogadajmy się i niech już więcej reżim Kima nie zagraża światu. Czy Pekin przyjmie tę ofertę?