Jeszcze niedawno przywódcy USA i KRLD wygrażali sobie wzajemnie rakietowym atakiem i wydawało się, że nuklearna wojna – o trudnych do wyobrażenia następstwach – wisi na włosku. Teraz na trybunach południowokoreańskiego stadionu pojawili się, rzecz dotąd niespotykana, wysocy oficjele totalitarnego reżimu z północy. Kim Jong Nam, jako przewodniczący Prezydium Najwyższego Zgromadzenia Ludowego, to formalna głowa Korei Północnej, gdyż jej realny samowładca, Kim Dzong Un, co dziwne, bynajmniej nie jest konstytucyjnym zwierzchnikiem państwa. Starszy pan, który przez wiele lat był tam ministrem spraw zagranicznych, wie, jak zachować się przed kamerami światowych stacji. Uśmiech nie schodzi mu z twarzy.
Uśmiecha się też Kim Jo Dzong, rodzona siostra dyktatora, która w Korei Północnej pełni niebagatelną funkcję wiceprzewodniczącej departamentu propagandy i agitacji. Młoda dama uchodzi za superlojalną stronniczkę „najwyższego przywódcy”. Trzyma się u jego boku, mimo że doskonale wie, iż to Kim Dzong Un rok temu rozkazał zamordować ich wspólnego brata, który na emigracji próbował uchronić się przed bezwzględnością młodszego rodzeństwa. Teraz, na zamkniętym spotkaniu, przez trzy godziny namawiała prezydenta Korei Południowej Mun Dze Ina do odwiedzenia Kraju Szczęścia i Wiecznego Dobrobytu – jak rządzony przez nią departament nazywa Koreę Północną. Trzy godziny to dużo czasu, ale nie dziwię się Mun Dze Inowi. Sam bym się długo nad taką propozycją zastanawiał.
Kiedy patrzę na obrazki z Pjongczangu, przypomina mi się rok 1936 w Berlinie. Tam również wszyscy – włącznie z Hitlerem, Göringiem i Goebbelsem – byli mili i uśmiechali się do siebie. Stolica Trzeciej Rzeszy w dniach olimpiady była naprawdę przyjemnym miastem, nawet Żydom na ten czas zaprzestano robienia przykrości. Światowej wojnie to jednak nie zapobiegło.
Kim Dzong Un, który wysłał własną siostrę, by ocieplała wizerunek dyktatury, w tym samym czasie urządził u siebie defiladę. Zaprezentował na niej, a jakże, solidnie wyglądające jądrowe rakiety.
Czy to wszystko oznacza, że owa pokojowa maskarada pozbawiona jest sensu? Nie do końca. Zawsze to lepiej, gdy przywódcy ściskają sobie dłonie, zamiast grozić sobie atomowym atakiem. Zawsze jest nadzieja, że coś z tych umizgów zostanie, a północnokoreański satrapa, który dotąd szokował świat swoim okrucieństwem, zaskoczy nas jako miłośnik pokoju. Ale większych nadziei na to bym sobie nie robił.
Hymnem tegorocznej zimowej olimpiady jest Imagine Johna Lennona. Ta miła piosenka mówi o świecie, w którym nie ma granic, w którym nikt nikogo nie zabija, ani też nie ginie dla żadnej idei. O świecie, w którym nie ma religii. Taki świat, owszem, można sobie wyobrazić. Ale świat dzieci kwiatów nigdy nie stanie się światem realnym. Naszego świata nie odmienią puste słowa o miłości wszystkich ze wszystkimi. By zmieniać świat, trzeba twardo stać na ziemi i wiedzieć, czego się chce.
Starszy pan i młoda dama, uśmiechający się do kamer czołowych stacji telewizyjnych, z pewnością to wiedzą.