We wtorek 16 czerwca potężny wybuch wstrząsnął okolicami miasta Kaesong w Korei Północnej, tuż przy granicy z jej południowokoreańską sąsiadką. Wyleciała w powietrze siedziba tzw. biura łącznikowego. Główny budynek, wysoki na kilkanaście pięter, znacznie ucierpiał, chociaż się nie zawalił. Z innych obiektów pozostały tylko szkielety. Kolosalna chmura dymu widoczna była doskonale z odległych o kilka kilometrów stanowisk granicznych Korei Południowej.
Tu nie chodzi o balony
Wybuchy nie są na świecie niczym nowym, ale w podobnych wypadkach opinia publiczna zazwyczaj poszukuje sprawców wśród nielegalnych ugrupowań terrorystycznych. Nic takiego nie miało miejsca tym razem, albowiem do sprawstwa wybuchu na własnym terytorium przyznały się same władze Korei Północnej. Jak ogłoszono w Pjongjangu, miała to być kara dla Seulu za „antypaństwowe” ulotki, jakie z południa na północ dostają się za pomocą balonów.
Zniszczona siedziba biura faktycznie stanowiła małe miasteczko, w którym pracowało i żyło co najmniej kilkaset osób. Aby przeprowadzić tej skali kontrolowany wybuch, trzeba było, w sposób jawny, przedsięwziąć szeroko zakrojoną ewakuację. Bo jeśli takowej nie było, wybuch z pewnością pociągnął za sobą śmiertelne ofiary. Ale o tym reżim w Pjongjangu, swoim zwyczajem, milczy.
Biuro łącznikowe powstało w 2018 r., po zawarciu porozumienia między oboma państwami, które po 70 latach od rozpętania zakończonej rozłamem wojny domowej nadal, mimo kilkakrotnych deklaracji, nie są w stanie ani się ponownie zjednoczyć, ani też osiągnąć trwałego pokoju. Porozumienie sprzed dwóch lat, zawarte w cieniu historycznego spotkania Donalda Trumpa z Kim Dzong Unem, rządy obu Korei kreowały na historyczne, choć od początku wyglądało na to, że również tym razem obaj antagoniści, różniący się w sposób skrajny modelami wspólnotowego życia, nie zdobędą się na wiele więcej niż słowa.
Pierwsze miesiące nowego układu wyglądały sielankowo. Sam fakt podjęcia jawnych i widocznych gołym okiem kontaktów pomiędzy władzami najwyższego szczebla obu stron – był precedensem. Duża w tym zasługa prezydenta Korei Południowej Mun Dzae Ina, którego obecnie propaganda Północy przedstawia jako wcielonego diabła, ale który w istocie, wśród historycznej galerii głów południowokoreańskiego państwa, jest przywódcą najbardziej przychylnym Pjongjangowi. Z idei pojednania i ponownego zjednoczenia obydwu państw Mun Dzae In uczynił wręcz czołowe hasło swojej kadencji.
Za spotkaniami polityków poszły gesty, jak chociażby częściowe otwarcie granicy Korei Północnej dla turystów, także tych z południa Półwyspu Koreańskiego. Wycieczki (z indywidualnymi przyjazdami ciągle jest kłopot) zmierzają najczęściej do stolicy, a także do rezerwatu przyrody w Górach Diamentowych (Kumgang), położonych niedaleko linii demarkacyjnej. Zachodni turyści robią sobie selfie na tle murali z wizerunkiem koreańskiego przywódcy, by potem, po powrocie do domu, epatować znajomych dreszczykiem emocji: „Byłem w Korei Północnej…”. Obywatele tamtego kraju, poddani niewidocznemu dla przejezdnych uciskowi, niewiele z tego mają.
Koniec taryfy ulgowej
Jednym ze sztandarowych owoców porozumienia miało być właśnie biuro łącznikowe, czyli miejsce, w którym przedstawiciele dwóch państw mogli na bieżąco uzgadniać wspólne inicjatywy, głównie na polu gospodarczym. Wysadzenie w powietrze tej instytucji jest sygnałem aż nadto wyraźnym: skończył się okres taryfy ulgowej dla Seulu.
„Oburzenie” z powodu latających przesyłek z ulotkami jest oczywistym pretekstem. Akcję tę już od lat prowadzi dwójka uchodźców z północnego kraju, którzy w przymocowanych do balonów pakietach wysyłają na północ także gazety, książki (w tym egzemplarze Biblii), pieniądze a nawet żywność. Rząd południowokoreański nie ma z tym nic wspólnego, czego jednak nie daje się wytłumaczyć rządzącym w Pjongjangu, dla których nie istnieje coś takiego, jak niezależna od władz obywatelska inicjatywa. Jednak do tej pory reżimowi nieszczególnie ona przeszkadzała, poza rytualnymi słowami potępienia. Tak ostry zwrot świadczy o poważnej i zaplanowanej już wcześniej zmianie kursu.
Korea Północna już od jakiegoś czasu daje znać, że nie po drodze jej z pokojowym współistnieniem z południową sąsiadką. W kwietniu wystrzelone przez nią pociski rakietowe wylądowały w morzu niedaleko południowej części półwyspu. Miesiąc później „nieznani sprawcy”, operujący po północnej stronie granicy, ostrzelali posterunek wojsk Południa. Teraz Pjongjang grozi wręcz, że jego wojska wkroczą do strefy zdemilitaryzowanej, co byłoby faktycznie rozpoczęciem działań wojennych. Wszystko to wygląda na przygotowywanie pola do poważniejszej akcji. Obserwatorzy z niepokojem czekają na 25 czerwca, siedemdziesiątą rocznicę wybuchu koreańskiej wojny. Czy te powody do obaw są uzasadnione – będą już wiedzieli czytelnicy tego numeru.
Uśmiechnięty jastrząb
Decyzję o zniszczeniu biura łącznikowego oznajmiła – i co ważniejsze, publicznie uzasadniła – Kim Jo Dzong, młodsza siostra Kim Dzong Una. Jako polityk, pozostawała ona w strefie cienia aż do rzeczonego 2018 r., kiedy to towarzyszyła bratu w najważniejszych momentach spotkań z prezydentami USA oraz Korei Południowej. Łaknące nowości agencje informacyjne ogłosiły ją wtedy twarzą porozumienia, zaś media społecznościowe w Seulu pełne były zachwytów nad Koreanką z Północy, której dyplomatyczne uśmiechy wzięto za przejaw rzeczywistej chęci odnowy wzajemnych kontaktów. Teraz pani Kim pokazała się światu jako wręcz polityczny jastrząb, przy którym blednie nawet groza, jaką wśród milionów ludzi w obu połowach Korei wywołuje sylwetka jej brata.
Skądinąd Kim Dzong Un ostatnio mało się ludziom na oczy pokazuje, co powoduje wysyp plotek na temat jego stanu zdrowia. Czy wojownicze wystąpienie Kim Jo Dzong sugeruje jej przyszłą rolę w północnokoreańskim państwie? Tego dowiemy się zapewne niedługo.