– Wszyscy ludzie, którzy tu przychodzą, chcą być wysłuchani. Oni naprawdę są w stanie powiedzieć o wszystkim, byle tylko ktoś chciał ich wysłuchać – mówi Jacek, który podobnie jak wielu bezdomnych przychodzi w czwartkowe wieczory na Dworzec Główny w Poznaniu. Oprócz kanapki otrzymuje tam rozmowę i obecność drugiej osoby: bo bezdomność to nie tylko brak dachu nad głową, ale przede wszystkim samotność. Przyjaźń z bezdomnymi pozwala na własnej skórze przekonać się, jak wiele mogą dać osoby ubogie.
Rodzinna tragedia
Piotra poznałem ponad dwa lata temu. Szedł przez centrum miasta w dziurawych i brudnych spodniach. Na nogach miał klapki, choć na dworze było chłodno. Nie spodziewał się, że ktoś go zaczepi. Gdy zapytaliśmy, czy chciałby coś zjeść, był jeszcze bardziej zaskoczony. Z każdym kolejnym spotkaniem otwierał się coraz bardziej. Opowiadał, jak to się stało, że trafił na ulicę. – Rok po roku miałem pogrzeby w rodzinie – mówił. – Najpierw ojca, później matki, potem syna i żony.
Tragiczna śmierć żony była dla niego szczególnie bolesna, nie poradził sobie z tym ciosem. Kobieta zginęła wraz z dzieckiem w wypadku samochodowym. Od tego czasu domem dla Piotra stała się ulica. Wsparcie znalazł w wierze. Jest prawosławny, chodzi do cerkwi. Często odwiedza groby swoich bliskich, w ten sposób spędzając z nimi czas. Spotykaliśmy go regularnie. Przed świętami Bożego Narodzenia skarżył się na ropiejące oko, później zniknął aż do wiosny. – Zasłabłem na ulicy i trafiłem do szpitala – mówił. Okazało się, że to rak.
W szpitalu spędził dwa miesiące. Lekarze zmuszeni byli usunąć mu gałkę oczną. Dodatkowo zdiagnozowali u niego krwiaka podczaszkowego oraz przerzuty nowotworu do płuc. Jego stan był tragiczny. Nikt nie spodziewał się, że Piotr wstanie z łóżka. A on wyszedł ze szpitala o własnych siłach. Mimo to nie oczekuje, że przeżyje nadchodzące wakacje. – Pani doktor, która mnie leczyła, powiedziała bez ogródek, że bardzo jej przykro, ale szampana w Nowym Roku już się razem nie napijemy.
Niepewne zakończenie
– Od małego uwielbiałem muzykę klasyczną. Moja mama to zauważyła, chciała, żebym został tancerzem – opowiadał o swoim dzieciństwie Zbyszek. Trafił do szkoły w Gdańsku, gdzie mógł rozwijać talent. Po jej ukończeniu dostał pracę w teatrze muzycznym jako inspicjent. Podglądał próby i występy tancerzy. Zwierzył się koledze, że zawsze chciał tańczyć w balecie. – On na to, że mam się szykować, bo załatwi mi audycję.
W ten sposób Zbyszek trafił na roczne stypendium do Petersburga. Był jednym z trzystu tancerzy, którzy otrzymali taką szansę: po roku zostało ich raptem czerech. W Rosji spędził dziesięć lat, wrócił w 2010 r. – Nabawiłem się kontuzji łąkotki. Po operacji nie mógłbym tańczyć, ale bez niej też tego nie mogę robić.
Na ulicy wylądował niedawno. Postanowił przyjechać do Poznania, gdzie miała na niego czekać praca. Kiedy dotarł na miejsce, okazało się, że go oszukano. Został bez dachu nad głową. Nie mógł wytrzymać na dworcu, nie dogadywał się z pozostałymi bezdomnymi, zwyczajnie ich nie rozumiał. – Dostawali emeryturę, ale trwonili ją w kilka dni, mówili, że chcą godnie żyć. Ja nie wydaję wszystkich pieniędzy, a żyję godnie, bo nie piję i nie żebrzę – przekonywał. Po czterech dniach znalazł zatrudnienie w myjni samochodowej, gdzie mógł się umyć i wyprać ubrania. Po miesiącu wynajął pokój, definitywnie opuszczając dworzec. Raz po raz zagląda tam w czasie naszych wizyt: nie po kanapki, ale żeby porozmawiać. Kiedy wydawało się, że Zbyszek zaczyna wychodzić na prostą, oznajmił, że musi pójść do szpitala: ma podwyższone markery nowotworowe.
Wy nas zmieniacie
Łatwo jest pomyśleć, że bezdomni zapracowali na swój los, ale prawda bywa inna. Każdy człowiek na dworzec trafił inaczej. Bezdomni mają bardzo różne osobowości, zdrowie, doświadczenia i relacje z innymi. Opowiadając o swoich problemach, nie chcą nikomu zaimponować, nie szukają też usprawiedliwienia. Nie potrzebują litości, nie chcą wzbudzać współczucia. Otwierają się głównie dlatego, że ubolewanie staramy się zastępować zrozumieniem. Dzięki temu nie czują się gorsi.
Jacek urodził się w Poznaniu. Ma dwie córki. Jego dramat rozpoczął się w momencie rozwodu: wpadł w alkoholizm, co doprowadziło go do bezdomności. Jest inteligentny, sarkastyczny, a przy tym wrażliwy. Lubi pisać wiersze, Leśmiana i Staffa recytuje z pamięci.
– Co chcesz wiedzieć? Czy piję? Piję. Czy jestem bezdomny? Jestem – oznajmił podczas pierwszego spotkania. Rozmowa się nie kleiła: być może poczuł się zaatakowany pytaniami. Był ponury i zrezygnowany. Kolejne spotkanie przebiegało już inaczej. Jacek miał lepszy nastrój, opowiadał o szansach na nowe życie, które właśnie się pojawiły. Został zaproszony do rozpoczęcia terapii alkoholowej.
– Wylądowałem na ulicy na własne życzenie, nie będę nikogo o to obwiniać – mówi. – Teraz jest szansa coś zmienić. Zobaczę, jak to będzie, ale to właśnie wy we mnie pierwsi uwierzyliście. To tacy ludzie nas zmieniają.
Najważniejszy jest człowiek
Dlaczego ważne jest mówienie o osobach w kryzysie bezdomności? Często uważamy ich za niepotrzebnych. Jesteśmy przekonani, że nie mają nic do zaproponowania naszemu społeczeństwu. Marginalizujemy ich, usuwamy z centrów miast, bo nie pasują do nas: do krajobrazu nowoczesnych budynków, wyremontowanych kamienic i dobrze utrzymanych parków. Dostrzeżenie ich obecności, potencjału, a w konsekwencji przywracanie im głosu jest niezwykle ważne. Bezdomni to nie masowe zjawisko bez twarzy: to konkretni ludzie, którzy mają swoje imiona. Te imiona powinniśmy znać, bo w nich streszcza się ich godność.
Kiedy „normalni” ludzie idą do bezdomnych na dworzec doświadczają, że to ubodzy uczą budowania społeczeństwa wrażliwego. Ćwiczą też swoją pokorę, rezygnując z dawania gotowych recept na cudze życie. W zamian dostają radość, choć wiele rozmów jest trudnych, a na wiele pytań nie mają odpowiedzi. Towarzyszą ubogim, ale to ubodzy dla nich stają się wzorem: wzorem przyjaźni wtedy, kiedy w życiu nie zawsze jest dobrze. To odwraca porządek, w którym wielcy są ci, którzy mają najwięcej. Bezdomni mają niewiele, ale chętnie się dzielą. To oni uczą nas wrażliwości na wszystkich, których próbujemy nie zauważać. Przypominają, że we wszystkich formach pomocy najważniejszy jest człowiek i to on powinien być w centrum tego, co robimy. Ubogim nie trzeba tylko dawać: można od nich brać. Trzeba tylko na nich spojrzeć i zobaczyć ich potencjał.