Logo Przewdonik Katolicki

Przywrócone człowieczeństwo

Michał Bondyra
Ludzie mają swoje lęki. Wielu z nas ma syndrom „wspomogę bezdomnych, byleby nie byli na moim podwórku”. Ale miłosierdzie z obawą wciąż jest miłosierdziem Fot. J.Tomaszewski/PK

Ogrzewa cuchnące ciało, ale i poniżoną wyrzuceniem poza nawias społeczny duszę. W Poznaniu jest już miejsce, gdzie bezdomni mogą w cieple spędzić noc. To coś więcej niż ogrzewalnia.

Za dwa kwadranse Łukasz Grocholewski, opiekun ogrzewalni Caritas Archidiecezji Poznańskiej przy ul. Krańcowej, otworzy furtkę. Punktualnie o 19.00 gęstniejący tłum przejdzie weryfikację alkomatem. Łukasz instruuje mnie, że może wpuszczać tylko tych bezdomnych, którym po chuchnięciu na diodzie testera alkoholowego zapali się zielone lub pomarańczowe światło. – Pomarańczowe mówi nam o tym, że zawartość alkoholu w wydychiwanym powietrzu jest poniżej jednego promila. Tych, którzy mają powyżej nie wpuszczamy – mówi. Rzeczywiście, tego wieczora cztery osoby muszą odejść z kwitkiem.
 
Coś więcej
Anna Michalak, też pracująca w ogrzewalni Caritas, dodaje, że z możliwości ogrzania się nie skorzystają osoby pod wpływem narkotyków i dopalaczy: „Chodzi o to, by już na wstępie wyeliminować tych, którzy zachowują się agresywnie i mogą zagrażać bezpieczeństwu innych bezdomnych oraz nas tu pracujących”. Łukasz wpuszcza czwórkami. Zamyka bramę na klucz. A szczęśliwcy idą za nim, przechodząc konieczne procedury. Zanim trafią na jedno z zupełnie nowych niebieskich krzeseł i okryją się kocem, muszą najpierw podać imię i nazwisko. Łukasz wpisuje je do zeszytu w kratkę. Obok danych notuje liczbę ewentualnych promili i godzinę przyjęcia. Ma przy tym wiele empatii. Pyta, jak minął dzień, czy był posiłek w jednej z poznańskich jadłodajni Caritasu. Następnie zakłada rękawiczki, podaje worek i prosi, by włożyć do niego rzeczy. Kurtkę, ewentualnie bagaż czy plecak. – Cenne niech pan weźmie ze sobą – mówi do pana Stefana. Ten jest pierwszy raz, po procedurze będzie więc mógł skorzystać z łaźni, strzyżenia. Łukasz sprawdza też świerzb, wszawicę. – To konieczne, by nie zakazić innych. Jak są pasożyty prosimy, by się umyć, a my przynosimy świeże ubranie – wyjaśnia.
Ostatni wchodzą przed 20.00. Reszta siedzi już z kubkiem gorącej herbaty, pajdą chleba i zupą. Pielęgniarka Sylwia opatruje ropiejące rany. Terapeuta pomoże rozwiązać nierozwiązywalny problem. Rano wypiją gorącą kawę i znów ruszą w miasto. – To coś więcej niż ogrzewalnia – co rusz słyszę od ludzi, którzy znajdują się na życiowym zakręcie.
 
Z obawą
Czy poznaniacy są miłosierni? Patrząc na to, że głosami 26 tys. z nich półtora miliona złotych z budżetu obywatelskiego przez trzy lata będzie wspomagać ogrzewalnie przy ul. Krańcowej, odpowiem, że tak. Słuchając opowieści o tym, że poprzez protesty społeczne, ogrzewalnia powstała dopiero w dwa lata od tamtego głosowania – zaczynam mieć wątpliwości. Ogrzewalnia pierwotnie miała powstać przy ul. Śniadeckich. To był wolnostojący budynek na podwórzu, blisko dworców PKP i PKS. Lokalizacja więc wydawała się idealna. Nie dla mieszkańców. Ci bojąc się o bezpieczeństwo swoje i swoich dzieci, postawili veto. Podobnie postąpiła Caritas przy kolejnym pomyśle umieszczenia ogrzewalni w halach poprodukcyjnych. Koszty remontów i ogrzania takiej hali znacznie przekraczałyby bowiem środki, które otrzymali od poznaniaków. Wreszcie wybór padł na ul. Krańcową. Tym razem zrobiono solidny wywiad środowiskowy, z którego wynikło, że aż 72 proc. ludzi z pobliskich osiedli nie ma nic przeciwko. – Bardzo dobrze, że miasto zdecydowało się na konsultacje społeczne z prawdziwego zdarzenia. Nie dziwię się, że ludzie mają swoje lęki. Wielu z nas ma syndrom „wspomogę bezdomnych, byleby nie byli na moim podwórku”. Naszym zadaniem jest także to, by ci ludzie, którzy wyrazili zgodę czuli się bezpiecznie – przyznaje Anna Michalak. Stąd comiesięczne spotkania z mieszkańcami i liczne nocne patrole policji. Miłosierdzie z obawą wciąż jest miłosierdziem.
 
Sinusoida
Przez to, że ostatnio wciąż jest na walizkach, czuje się trochę jak bezdomny. Łukasz Grocholewski – jeden z czterech opiekunów ogrzewalni na ul. Krańcowej – był już handlowcem w sieci komórkowej, szefem w jednej z sieci supermarketów, miał epizod w klasztorze braci Kapucynów, pracował też jako wolontariusz w przytulisku oo. albertynów i na roli jednej z chrześcijańskich wspólnot. Mógł być magistrem kilku kierunków, gdyby je skończył. Jego życie to pasjonująca historia upadków i wzlotów. Wieczna sinusoida. – Miałem upadki w nałogach. Były narkotyki, alkohol, ale Pan Bóg przez ludzi wyciągnął do mnie rękę. To, że tu jestem i mogę się realizować, to też Jego sprawka – przyznaje szczerze. Ma naprawdę dużo zajęć. Szczególnie podczas przyjęcia. Pierwsza godzina to istna „jazda bez trzymanki”. Badanie alkomatem, ewidencja, wydawanie herbaty, worków, czasem świeżych rzeczy, dezynsekcja czy strzyżenie. W tym wszystkim nie stwarza dystansu opiekun-podopieczny. Rozmawia, żartuje, dopytuje, czy czegoś im nie brakuje. Tak z każdym. Wielu zna go z jadłodajni Caritas przy ul. Łąkowej. – Jako wolontariusz pomagam tam wydawać bezdomnym posiłki – wyjaśnia. Po co to robi? – Bo lgnę do bezdomnych, uzależnionych i wyrzuconych za nawias społeczny. Praca z nimi uczy mnie pokory, wciąż przypomina, że nie jestem od nich w niczym lepszy, że mógłbym być teraz tam, gdzie oni – opowiada. Praca w ogrzewalni to dowód na to, że Bóg pisze swoje dzieło na krzywych liniach życia. Naszego życia.
 
Jak człowiek
Staram się zamienić słowo z każdym z nich. Różne historie, inny wiek, wykształcenie, nawet płeć. Na razie jest ich tu 30. Docelowo będzie 40. Są wdzięczni, bo stąd ich nikt nie przepędza, jak choćby na dworcu, bo mogą się ogrzać, napić herbaty, kawy. Wykąpać przebrać w czyste rzeczy, poczuć jak człowiek. Pełnowartościowy. – Bardzo dobrze, że powstała – mówi o ogrzewalni pan Bogdan z twarzą arystokraty. Kręci głową, że tak późno: – Czy nikt nie przechadzał się po dworcu? Przecież tam dzieją się rzeczy uwłaczające człowieczeństwu. Szturchając, przerywa się naszą fizjonomiczną potrzebę snu. Wygania się nas na ziąb, na deszcz. To nieludzkie.
Bezdomność przyszła wraz z emeryturą. Trzy lata temu, w wieku 66 lat. Wcześniej jako inspektor w Centralnym Związku Rzemiosła jeździł na kontrole spółdzielni i cechów. Dziś ma 600 zł emerytury. Szuka nie mieszkania, a pokoju w którym będzie godnie żył, gotował to, co lubi, i nie będąc na łasce i niełasce innych. Dlaczego śpi na dworcu PKP? – Bo z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu – mówi. Opowiada o domu, który wraz z ojcem wybudował w Mosinie, o rozwodzie, o tym, jak w udziale przypadła mu mniejsza część majątku, którą przez jakiś czas dostawał. – Pieniądze się skończyły, nie miałem za co opłacać mieszkania i wylądowałem na dworcu – tłumaczy. Najpierw na Centralnym w Warszawie, potem Głównym w Poznaniu. Była żona i synowie się z nim nie kontaktują. – Mam dwie wnuczki, ale nie byłem na chrzcinach żadnej z nich. Podobnie jak na ślubie syna, który uczynił mi afront i wręczył mi tylko zawiadomienie – mówi z goryczą. W poskładanie relacji nie wierzy, w znalezienie pokoju coraz mniej. – Szukam intensywnie, ale jest mi ciężko, wiele ofert kończy się fiaskiem, gdy ludzie dowiadują się o mojej sytuacji i wieku – przyznaje szczerze. Trzecią część emerytury przeznacza na… czynsz za pomieszczenie gospodarcze. – Mam tam swój dobytek i rower – wyjaśnia. Nie chce po raz trzeci stracić wszystkiego, co ma. Szczególnie jednośladu, na którym przemierza dziennie 50 km. Wyjedzie nim z bezdomności? Tak, ale tylko wtedy, gdy empatia i zaangażowanie ludzi, chcących pomóc takim jak pan Bogdan, pójdzie w parze z rozwiązaniami systemowymi. Dziś z tym niestety jest wciąż krucho…

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki