Pozwól, że naszą rozmowę zacznę od cytatu sprzed lat: „(…) jedni ojcowie zabierają dziecko do kopalni – bo są górnikami, inni do szpitala – bo są lekarzami. Mnie zabierano do teatru. I tyle. Jeśli rodzic jest autorytetem – to dzieciak bardziej się jego pracą zainteresuje. Jeśli dostanie do ręki jakieś narzędzia, którymi można się bawić – to będzie pełnia szczęścia. Ale to wszystko o niczym jeszcze nie przesądza”. To są twoje słowa. Czy na aktorstwo byłeś „skazany”?
– W pewnym sensie tak. Ten żywy kontakt ze światem teatru, światem artystów różnych dziedzin bardzo wpływał na rozwój mojej wyobraźni, na odkrywanie tajemnic. To był fantastyczny czas. Ale obok tego metafizycznego świata istniał też konkret w postaci sportu. W szkole byłem jednym z najlepszych, a tych nauczycielka od wychowania fizycznego wyznaczała do reprezentowania szkoły na różnych zawodach. Stąd ze sportem wiązała się jakaś nadzieja na osiąganie nadzwyczajnych wyników w przyszłości. Żyłem więc w takim dualizmie. I tak sobie teraz myślę, że te dwie ścieżki, aktorstwo i sport, doskonale się uzupełniały. Staram się zresztą korzystać z obu dróg do dzisiaj.
Nic dziwnego, że się uzupełniały. Przecież patrząc na życie szerzej, człowiek jest nie tylko cielesnością, ale i duchem. Ale w obu światach, zarówno tym duchowym – aktorstwie, jak i tym cielesnym – sporcie, trzeba przekraczać swoje granice.
– Zgadza się. Do tego w obu dziedzinach poszukiwałem samego siebie. W sporcie to jest wspaniałe, że to konkretny wynik wyznacza ci miejsce w szeregu. W sztuce już ta sprawa jest mocno subiektywna, niedomówiona. Przecież twoja gra może się komuś podobać, a komuś innemu nie. Sztuka uczy też umiejętności przyjmowania krytyki. Oficjalna krytyka uczy aktora pokory. Ale w teatrze jest jak w sporcie, jeśli się potkniesz, to zawsze będą następne zawody, w których masz szansę pokazać swoją wartość, zawsze będzie kolejne przedstawienie, w którym będziesz mógł pokazać klasę. Zarówno więc w grze aktorskiej, jak i w sporcie, działają te same mechanizmy. W obu człowiek się nieustannie potyka w swojej niedoskonałości, przyjmuje krytykę. W końcu jednak przychodzi kolejny dzień i próbujesz udowodnić, że jesteś lepszy niż wczoraj; udowodnić nie tylko światu, ale przede wszystkim samemu sobie. (…)
Zostawmy na chwilę sport. A jak to było z jakością języka w twoim domu? Czy tata-aktor, przez to, czym się zawodowo zajmował, w naturalny sposób podnosił poprzeczkę tego, jak ty i twoi bracia się wysławialiście?
– Ojciec był aktorem, a mama była z rodziny nauczycielskiej, więc to połączenie faktycznie wpływało na to, jak mówiliśmy. Urodziłem się na Śląsku, a mimo to gwara śląska w naszym domu prawie nie istniała. Ona była obecna wtedy tylko na podwórku. Postrzegana jako coś gorszego. Nie chcę przez to powiedzieć, że w naszym domu zakazywano mówienia gwarą, bo pojedyncze słowa, wyrażenia u nas funkcjonowały, ale mówiło się u nas językiem literackim. W czystej postaci. Dziś uwielbiam słuchać gwary i to nie tylko śląskiej. Te akcenty, te zaśpiewy… To jest fantastyczne! (…)
Czy rodzic powinien nauczyć się języka swoich dzieci?
– Musi go zrozumieć na tyle, żeby mógł komunikować się ze swoim dzieckiem. Może czasem wtrącić jakieś slangowe słówko do rozmowy, pokazując w ten sposób, że wie, co dziecko do niego mówi. Ale nie powinien się silić na mówienie w tym języku, bo będzie w tym niewiarygodny. Pojedyncze słówko jednak będzie sygnałem, że jesteśmy ze swoimi dziećmi, przynajmniej w tej warstwie językowej; może też stworzyć szansę, że podrzucimy mu zamiennik z naszego języka. Wtedy dojdzie do takiej wymiany międzypokoleniowej. I do lepszego wzajemnego zrozumienia.
Jaka jest twoim zdaniem przyszłość naszego języka? Czy zmierzamy ku temu, że będzie on raczej skracany do minimum przekazu informacji, emocji, czy jednak jest nadzieja, że w jakimś stopniu pozostanie bogaty w słownictwo, porównania i obrazy?
– Język będzie ewoluował w stronę skrótów. To jednak wcale nie oznacza, że o tym malowniczym języku zapomnimy. Jeśli chcemy, żeby on się uchował, musimy nasz język pielęgnować. Musimy zainteresować młodych ludzi piękną polszczyzną przez odpowiednie procesy nauczania, także przez gwarę. Nie łudźmy się, że wszyscy młodzi to podchwycą. Ale jeśli my będziemy pielęgnować i piękną polszczyznę, i gwarę, to zachowamy swoją tożsamość.
Powiedziałeś, że język jest podstawą naszej tożsamości.
– Tak w istocie jest. Moim życzeniem jest, żebyśmy umieli używać tego języka tradycyjnego, czyli tego z dziada pradziada, tego języka kultury wysokiej, ale i tego gwarowego czy tego troszkę z marginesu. Adekwatnie do sytuacji.
Język ściśle łączy się z kulturą, i tą wysoką, i tą niską, codzienną.
– Oczywiście. Kultura wysoka wymaga zaangażowania wszystkich naszych zmysłów, wyłączenia się z codzienności, zmusza do pewnych refleksji. Kultura niska, masowa natomiast ma dać nam komfort chwilowego zapomnienia, doraźnego relaksu, rozproszenia myśli. Myślę, że na wszystkich poziomach kultury można jednak dotrzeć do wnętrza człowieka.
Zaczęliśmy naszą rozmowę od tego, że sport to nasza sfera cielesna, a aktorstwo to sfera ducha. Sfera ducha wiąże się też z…wiarą, Bogiem.
– Nie jestem człowiekiem, który chodzi ze złożonymi rękoma i trwa w modlitwie. Nieustannie miotam się między wiarą a niewiarą, między grzechem, a chęcią bycia bezgrzesznym. Wiara nie toleruje grzechu, a ten nieustannie próbuje zawładnąć moim doczesnym życiem. Grzech jest nieskomplikowany i ciągle tą swoją prostotą zachęca do przyjaźni. Wydaje się mówić: „Porzuć wiarę, a ulżysz sumieniu”. Wierzyć to znaczy przyjąć Chrystusowe przesłanie zawarte w Biblii, a tym samym przyjąć za pewnik coś, czego nie możesz dotknąć, sprawdzić zmysłami. W sytuacjach trudnych przychodzą wątpliwości…
One przychodzą do każdego.
– Ale one są dla mnie szczególnie bolesne. Powodują wewnętrzny niepokój.
Niepokój to też część naszego człowieczeństwa. Mówisz o wierze językiem zwykłym, choć ludzie od lat kojarzą cię jako lektora słów Pisma Świętego, chociażby w Verba Sacra czy podczas niedzielnych Mszy.
– To, o czym wspomniałeś – czytanie Słowa Bożego i interpretowanie go – postrzegam w kontekście służby. Choć działania na rzecz służby są bardzo wymagające i często niewygodne, to trzeba przełamywać samego siebie, z uporem przywracać w swoim myśleniu prawidłową hierarchię wartości. Hierarchię, w której to, co wiąże się z Bogiem, jest najważniejsze. „Bez Boga ani do proga” – jak mówiła moja mama.
Znów wracamy do języka z dziada pradziada. Języka, w którym zawarta jest wielka ludowa mądrość, która każe patrzeć na nasze życie dalekosiężnie.
– Starać się otwierać na głos Boga jest trudno. Chcemy, żeby On coś za nas załatwił, poprowadził sprawy tak, jakbyśmy chcieli. Świetnie, gdy tak się dzieje. Ale co, gdy jest inaczej? Jeśli zdarzy się coś po mojej myśli, wielbię Boga, ale kiedy On poprosi mnie przez ludzi, żebym oddał Mu trochę swojego czasu i zawodowych umiejętności bez widocznych materialnych podziękowań, to zaczyna mnie to kosztować wiele wysiłku. Do tego przychodzą wątpliwości, czy to ma sens? Choć kiedy głośno o tym myślę, jestem pewny, że Bóg nie pozostaje dłużnikiem w dobrych sprawach.
Tyle przegadaliśmy o języku, a teraz kończymy na… wierze i Bogu.
– No tak. Myślę sobie, że język modlitwy też jest bardzo różny. Czasami nie wypowiadamy nawet słowa, trwając w skupieniu, innym razem krzyczymy dramatycznie, prosząc Boga o załatwienie jakiejś sprawy. I kiedy tak prosimy, a finał okazuje się dla nas nieoczekiwany, wbrew wszystkiemu musimy wierzyć, że On i tak nas wysłuchał. Bo On zawsze wysłuchuje.
Tekst pochodzi z książki Męskim okiem, czyli o tym, co ponadczasowe, w rozmowach Michała Bondyry, Wydawnictwo Świętego Wojciecha 2023. Tytuł fragmentu od redakcji.