Logo Przewdonik Katolicki

Na pożegnanie potrzebny jest czas

Joanna Mazur
FOT. UNITED NEWS POPPERFOTO GETTY IMAGES

Całe życie poświęciła na walkę z bólem umierania, ale nie walczyła z bólem rozstania. Właśnie mija 100. rocznica urodzin Cicely Saunders – założycielki ruchu hospicyjnego.

Dla swoich pacjentów uczyła się na pamięć psalmów. Zawsze więcej słuchała, niż mówiła. Umierającym pozwalała na wyrażenie buntu wobec Boga. Każdemu powtarzała: liczysz się, ponieważ jesteś tym, kim jesteś. Liczysz się do ostatniej chwili swojego życia. Dzisiaj hospicja wzorujące się na jej myśli funkcjonują na całym świecie.
 
Bezwarunkowa kapitulacja                                                       
Urodziła się 22 czerwca 1918 r. w Barnet niedaleko Londynu. Małżeństwo jej rodziców nie było udane. W szkole była odrzucona przez rówieśników ze względu na wysoki wzrost. Marzyła o studiowaniu pielęgniarstwa. Posłuszna rodzicom, zaczęła jednak studiować politykę, filozofię i ekonomię na Oksfordzie. Gdy wybuchła II wojna światowa, przerwała studia i skończyła kurs pielęgniarski. Niestety, uraz kręgosłupa uniemożliwił jej pracę w tym zawodzie.
W 1945 r. w jej życiu nastąpił przełom. 2 września Japonia podpisywała akt bezwarunkowej kapitulacji, a Cicely, zainspirowana tym wydarzeniem, bezwarunkowo skapitulowała wobec własnych wysiłków poszukiwania Boga. Tego dnia, na wycieczce, na którą zabrali ją znajomi chrześcijanie, powiedziała Bogu: „Proszę, przyjmij mnie”. Poczuła, że wiatr, który wiał jej w twarz, zaczął wiać w jej plecy. Po tym wydarzeniu Saunders stała się praktykującą anglikanką.
 
Będę oknem
Pomimo bólu kręgosłupa nadal miała pragnienie służby osobom chorym. W 1947 r. uzyskała dyplom medycznego pracownika socjalnego, a rok później zaczęła pracę w szpitalu św. Łukasza. To tam umierali najbiedniejsi mieszkańcy Londynu. To tam po raz pierwszy Cicely spotyka się z metodą podawania środków przeciwbólowych regularnie, bez czekania, „aż pacjent bólem zasłuży na morfinę”. I to tam poznaje 40-letniego Dawida Taśmę – niewierzącego polskiego Żyda, który umierał na raka. Ich dwumiesięczna znajomość dla Saunders kończy się zakochaniem, choć nigdy nie było im dane być sam na sam. Dawid, nie mając nikogo bliskiego, otwierał przed Cicely swoje serce. Mówił o bezsensie swojego życia i że nic po nim nie pozostanie. Wspólnie zaczęli marzyć o powstaniu miejsca, w którym ludzie mogliby odchodzić w dobrych warunkach. „Czy potrafisz powiedzieć cokolwiek, by mnie uspokoić?” – zapytał kiedyś Dawid. Cicely spontanicznie zaczęła recytować z pamięci psalm 23, „Pan jest moim pastarzem”. Gdy później zapytała, czy może mu coś przeczytać, odpowiedział: „Nie, pragnę tylko tego, co jest w Twojej pamięci i Twoim sercu”. Cicely specjalnie dla niego nauczyła się na pamięć m.in. Psalmu 130, który zaczyna się słowami „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie”. „Zrozumiałam wtedy, że pacjenci proszą nas o dary rozumu – badania, naukę, zrozumienie sytuacji rodzinnej, zawsze jednak z dodatkiem wrażliwości i przyjaźni, kontaktu człowieka z człowiekiem” – zauważyła. Kilka tygodni przed śmiercią Dawid ofiarowuje jej 500 funtów, mówiąc: „Będę oknem w Twoim hospicjum”.
Ze swoich marzeń o powstaniu hospicjum zwierza się znajomemu torakochirurgowi, który przyglądał się jej pracy. To on zachęcił ją do podjęcia studiów medycznych. Saunders zaczyna je w wieku 33 lat i uzyskuje dyplom lekarza medycyny w 1957 r. Rok później podejmuje pracę w Katolickim Hospicjum św. Józefa, gdzie przez siedem lat prowadziła badania. Na początku jej praca polega wyłącznie na słuchaniu. Nagrywała wypowiedzi pacjentów, prowadziła szczegółową dokumentację medyczną dla każdego. Tak udało jej się zgromadzić informacje na temat 1200 osób, które odchodziły w tej placówce. Jednocześnie wprowadzała nowe leki uspokajające i przeciwbólowe, badając ich wpływ na komfort pacjentów. Odkryła, że odpowiednio dobrane leki nie muszą działać uzależniająco, ale uspokajająco. Najważniejsze było dla niej, by jak najdłużej każdy z pacjentów pozostawał sobą.
 
Gdy cierpi cały człowiek
Jedną z pacjentek była pani Hindenam, która zwierzyła się jej pewnego dnia: „Ból zaczął się w moich plecach, ale teraz czuję, że ze mną całą jest coś nie tak. Mogłam prosić o tabletki i zastrzyki, ale myślałam, że nie wolno mi tego robić. Wydawało mi się, że nikt nie rozumie tego, co czuję, i że cały świat jest przeciwko mnie. Mój mąż i syn robili, co mogli, by być przy mnie, ale musieli zwalniać się z pracy i tracili zarobki”.
Po tej rozmowie Cicely stworzyła pojęcie „bólu totalnego”. Odkryła, że człowiek umierający cierpi nie tylko fizycznie, ale także psychicznie, społecznie i duchowo. Niepokoi się o to, czy życie ma sens, boi się o swoją rodzinę, czuje złość wobec nieskuteczności leczenia, cierpi z powodu utraty pozycji społecznej i zawodowej.
W hospicjum św. Józefa poznaje drugiego umierającego Polaka, Antoniego Michniewicza. Ta znajomość również kończy się zakochaniem. „Doprawdy jednak nie namawiam nikogo, by zakochiwał się w swoich pacjentach! Jestem z natury otwarta, więc nie ukrywam uczuć. Z takiej ulepiono mnie gliny. Uczucie do Dawida i Antoniego było wyjątkowe, ale przywiązywałam się także do innych pacjentów. Staram się po prostu być bardzo blisko swoich podopiecznych. To prawda, że miłość w takich warunkach zakłada najwyższy stopień ryzyka, ale ten, kto nie podejmuje pełnego ryzyka, traci coś bardzo istotnego” – wspomina.
W kontaktach z pacjentami Cicely zaczyna dostrzegać, jak wielkim obciążeniem emocjonalnym jest nawiązywanie z nimi relacji, ale nie widzi innej drogi. Takie poświęcenie jest możliwe tylko wtedy, gdy w hospicjum jest zgrany zespół pracowników i wolontariuszy. „Myślę, że w centrum chrześcijaństwa stoi człowiek podatny na zranienie. A bycie bezbronnym, bycie otwartym jest strasznie ważne. Ten, kto boi się zranienia albo źle się czuje pośród ludzi zranionych, bo lęka się, że to samo może i jego spotkać, traci coś zasadniczego. Rozmija się z tym, co decyduje o stawaniu się osobą” – tłumaczyła.
W 1963 r. poznaje trzeciego Polaka, malarza Mariana Bohusza-Szyszkę, za którego wychodzi po 13 latach znajomości. Jego również musi pożegnać. W 1995 r. Marian zmarł na raka w prowadzonym przez Cicely hospicjum.
 
Wolę umrzeć na raka
Marzenie Cicely realizuje się 1967 r. To wtedy powstaje hospicjum św. Krzysztofa. W izbie przyjęć wstawia obiecane Dawidowi Taśmie okno. Na początku formułuje najważniejsze zasady funkcjonowania placówki: otwartość, równowaga pomiędzy sercem a rozumem i swoboda ducha. – Pamiętam pacjenta, który z wielkim niepokojem był odprowadzany do naszego hospicjum przez zrozpaczoną żonę – wspomina Cicely. – A kilka dni później kupował już kupony totalizatora piłkarskiego i typował wyniki, siedząc w fotelu, gdy jego bół został uśmierzony. Wielu pacjentów zaczynało malować i pisać wiersze.
Od początku działania hospicjum św. Krzysztofa Cicely kładła duży nacisk na szczerość w rozmowie z pacjentami. – Lekarze mają tendencję do nadmiernie optymistycznych odpowiedzi na pytanie „Ile czasu mi jeszcze zostało?”. Jeżeli lekarz podaje zbyt optymistycznie czas życia pacjenta, to może odebrać mu szansę na zakończenie życia w sposób przez niego pożądany: na przygotowanie duchowe i pożegnanie z rodziną. Wszyscy mówią, że chcieliby umrzeć nagle, ja jednak wolałabym umrzeć na raka, bo wtedy miałabym czas na przeprosiny, podziękowania i pożegnania – tłumaczyła. I tak się stało. Cicely Saunders zmarła 14 lipca 2005 r. w wybudowanym przez siebie hospicjum.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki