Tymczasem Małgorzata Szumowska od pierwszej do ostatniej sekundy swojego najnowszego filmu Twarz jawnie gardzi światem, który przedstawia. Gardzi twarzami, wydarzeniami, językiem, środowiskiem, wrażliwością, strojem, ludem i krajem, który opisuje. Paradoks polega na tym, że gardzi światem, który nie istnieje. Światem, który powstał w jej wyobrażeniach i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością…
Nie baśń, a koszmar
Oficjalnie dystrybutor opisuje film następująco: „Współczesna baśń o człowieku, który stracił twarz w wypadku. Po nowatorskiej operacji otrzymuje nową i wraca do rodzinnej miejscowości, ale ludzie nie wiedzą, jak go traktować. Staje się dla nich kimś obcym”. Wpierw uderza zapewne w powyższym opisie błędne użycie słowa „baśń”. Nie ma w filmie Szumowskiej nic baśniowego, wprost przeciwnie, wszystko, co oglądamy na ekranie, to raczej koszmar. I nie mówię tu o przebiegu akcji. Raczej o tym, jak pogardliwie kamera przesuwa się po kolejnych brzydkich twarzach, jak je definiuje, umiejscawia w rzędzie bestii: krwiożerczych, łakomych, łapczywych, bezmyślnych, pustych i okrutnych. Jak wypowiada za pomocą tych portretów nienawiść do życia rodzinnego, do zachowań religijnych, do prowincji, do zwykłości. Recenzenci filmu odmieniają przez wszystkie przypadki sformułowanie „polskie piekło”, jakby ta kalka intelektualna miała wyjaśnić sens obrazu, który bardziej przypomina krzywe zwierciadło. Od polskiego piekiełka blisko już wielu oświeconym znawcom filmu do boleśnie przewidywalnej konkluzji: „Przekaz jest prosty i dobitny. Pomimo przemian i postępu nadal jesteśmy nietolerancyjnym i ksenofobicznym narodem”. Być może całą tę nędzę intelektualną ratuje fakt, że Szumowska większą część filmu każe nam oglądać jakby z przymrużeniem oka, pozostawiając spore obszary ekranu nieostre. Tak widzi chyba człowiek po przeszczepie twarzy, półślepiec. W to akurat reżyserce wierzę. Rozmazały jej się całe obszary rzeczywistości. Źle widzi przez maskę.
Wszyscy mają brzydkie twarze
Na sukces filmu (Srebrny Niedźwiedź w Berlinie) wpłynęło być może przekonanie, że opisuje on prawdziwe wydarzenia. Nic bardziej mylnego. Prawdziwy bohater spotkał się z ogromnym wsparciem rodziny i środowiska, miał pomoc ze strony Kościoła i jest czymś nieprzyzwoitym, że jego historia posłużyła do szkalowania konkretnych osób i grup… Jeden z internautów napisał: „U Szumowskiej zwyczajnie nie ma już dla nas nadziei na bycie lepszymi ludźmi”. Trudno o dokładniejszą definicję pogardy: udowodnić komuś, że nie ma dla niego żadnej nadziei. Bo właśnie pogarda jest – jak sądzę – punktem ciężkości całego dzieła. Doskonale zagrane role (wybitni Mateusz Kościukiewicz, Małgorzata Gorol i Agnieszka Podsiadlik) tracą bardzo przez kontrast z bzdurnymi wątkami – matka głównego bohatera żąda egzorcyzmów nad synem, którego znienawidziła za inność, ksiądz jest pazernym głupcem i zboczeńcem, rodzina przypomina więzienie, a wszystko to ma pozory psychologiczno-filozoficznej przypowieści. Jest natomiast w rzeczywistości zwykłym kłamstwem.
Wszyscy mają w tym filmie brzydkie twarze. Nawet Jezus z gigantycznego pomnika, którego budowa ma być – według oświeconej Szumowskiej – ostatecznym argumentem przeciwko Polsce z jej koszmarów. Pociesza mnie jednak myśl, że główny bohater, z przeszczepioną twarzą, zmasakrowany i bezradny, jakoś się (ciekawe, czy to świadomy zabieg reżyserki) upodabnia do tego polskiego Chrystusa. Może nawet w beczce dziegciu znaleźć można łyżeczkę ewangelicznego miodu. Przecież to właśnie w zbiorowym portrecie pogardzanych najpewniej odnaleźć możemy prawdziwego Jezusa…