„Moim zdaniem to wszystko razem nie miało najmniejszego sensu”, powiadał jeden z ostatnich żołnierzy Kedywu AK, bohater powstania warszawskiego, który zmarł 18 kwietnia. Nie cyzelował swoich opinii, nie szukał złotego środka. „Jedyna sensowna rzecz w konspiracji to było nauczanie podziemne. To było mądre, użyteczne, gdyby nie to, to cała generacja zostałaby bez szkoły. Choć i tak potem prawie wszyscy maturzyści z tajnych kompletów zginęli”, mówił w jednym z wywiadów pod koniec życia.
Ostro krytykował dowódców AK odpowiedzialnych za decyzję o wybuchu powstania. „Posyłali szesnastolatków z pistoletami albo i bez na ufortyfikowane bunkry niemieckie”, mówił. I dodawał: „To było doświadczenie zbyt kosztowne. Skoro powstanie nie miało szansy na powodzenie, to można je nazwać zbrodnią – a już na pewno tragedią i katastrofą. Pozbawiło Polskę 20–30 tys. powstańców, którzy zginęli albo wyjechali za granicę. 20-30 tys. wspaniałej młodzieży! Do tego dochodzi zagłada miasta i śmierć prawie 200 tys. cywilów”. Później wycofał się ze słów o „zbrodni”, ale o „tragedii i katastrofie” mówił konsekwentnie.
Widział sens powstania jako takiego: „Proszę pamiętać, że nie jestem przeciwko powstaniu, ale przeciwko dacie, w której to powstanie wybuchło”, podkreślał. Nie miał żadnych wątpliwości, że rozkaz trzeba było wykonać, choć nie akceptował tego, że został on wydany.
Sierpniowe i wrześniowe dni 1944 r. były dla niego czasem przyspieszonego dojrzewania i utraty złudzeń. Wywiad rzeka Made in Poland, który przeprowadzili z Likiernikiem Emil Marat i Michał Wójcik, pokazuje, że młody człowiek, który nie wahał się wielokrotnie stawiać na szali swego życia, wyszedł z powstania jako pacyfista. „To defekt wyobraźni”, tak reagował na pytanie o odwagę, którą nieraz wtedy wykazał. Nie podobały mu się rozmaite, współczesne formy upamiętniania powstania, przede wszystkim rekonstrukcje historyczne. Widział w nich formę zabawy śmiercią, banalizację tragedii dokonywaną przez tych, którzy nigdy nie doznali całego piekła wojny.
Jak Anders, Sosnkowski i „Kisiel”
Wbrew pozorom poglądy Stanisława Likiernika nie były i nie są wyjątkowe i odosobnione. Spór o sens powstania warszawskiego jest bowiem jednym z najtrwalszych elementów naszej kultury historycznej. Możemy go odnaleźć w wypowiedziach uczestników zrywu, autorów monografii historycznych, polityków czy dziennikarzy. Wciąż trudno znaleźć tych, którzy pozostawaliby w tym sporze całkowicie obojętnymi. I nie jest tak, że krytyka decyzji o wybuchu powstania pochodzi przede wszystkim z kręgów dziedziczących tradycje komunistycznego systemu. Spór ten nie przebiegał nigdy i nie przebiega dziś wedle prostackiego w tym wypadku podziału na post- i antykomunistów.
Wspomnijmy choćby o człowieku, który był przez długie powojenne lata ikoną niezłomnego antykomunizmu, tym którego rzesze Polaków oczekiwały, że przybędzie na białym koniu, aby nam zwrócić wolność – gen. Władysławie Andersie. „Byłem całkowicie zaskoczony wybuchem powstania w Warszawie. Uważam to za największe nieszczęście w naszej obecnej sytuacji. Nie miało ono najmniejszych szans powodzenia, a naraziło nie tylko naszą stolicę, ale i tę część Kraju, będącą pod okupacją niemiecką, na nowe straszliwe represje”, pisał pod koniec sierpnia 1944 r. Później konsekwentnie twierdził, że odpowiedzialni za decyzję o jego wybuchu powinni stanąć przed sądem wojskowym.
Podobnego zdania był ówczesny naczelny wódz gen. Kazimierz Sosnkowski, w opinii którego „wszelka myśl o powstaniu zbrojnym jest nieuzasadnionym odruchem – pozbawionym sensu politycznego, mogącym spowodować tragiczne, niepotrzebne ofiary”.
Trudno byłoby zapewne na przestrzeni powojennego półwiecza znaleźć postać, która miała mniej złudzeń co do natury systemu komunistycznego niż Stefan Kisielewski. Słynny „Kisiel” sam był żołnierzem AK rannym podczas powstania, ale nigdy nie uważał, iż miało ono sens. Jako, że był człowiekiem obdarzonym wielce ironicznym poczuciem humoru, tak zrelacjonował swą rozmowę z gen. Tadeuszem Pełczyńskim, szefem sztabu AK w sierpniu 1944 r.: „Panie generale, teraz ja chcę panu zadać pytanie. Pełczyński: Proszę bardzo. Więc ja mówię: Fortepian. Smoking. Biblioteka po ojcu. Pełczyński: Co? Mówię: Przepadły mi w powstaniu warszawskim 1944 roku i chcę wiedzieć dlaczego. Tadeusz Pełczyński wściekł się, wyzywał mnie od demagogów. Rozstaliśmy się niedobrze. Był to porządny człowiek, ale ewidentnie Warszawę zburzył”.
„Co ja tutaj robię?”
Przytoczone tu opinie są oczywiście jednostronne. Znajdziemy co najmniej tyle samo argumentujących za sensownością powstania i usprawiedliwiających decyzję o jego wybuchu. Zrozumiałym jest, że większość uczestników walk powstańczych nie będzie chciała przyjąć poglądów, które godziłyby w sens ich ofiary, podważały heroiczny epizod ich biografii.
Stanisław Likiernik zżymał się niekiedy na tych, którzy idealizowali swoje powstańcze przeżycia, na mit „sanitariuszek – morowych panien”, chłopców, co „na Tygrysy mają visy”, na wspominanie tego, co było przecież czasem rzezi i śmierci jako najpiękniejszych dni młodości.
Centralnym motywem jego wspomnień była tragedia na ul. Kilińskiego, gdy wybuchł otoczony tłumem niemiecki wóz pancerny wypełniony materiałami wybuchowymi. Zginęło kilkaset osób: „Trupy… Nie, nie trupy… szczątki, części, jakieś ludzkie strzępy, płachty skóry… wszędzie: na balkonach, oknach, na ścianach. Ludzie bez nóg, rąk, poranieni, wyli, skowytali z bólu, dużo dzieciaków, bo chłopcy oglądali ten czołg. To było potworne. Powiedziałem sobie wtedy: Co ja tutaj robię?”. Patriotyzm Likiernika nie niweczył jego moralnej wrażliwości, nie tłumaczył i nie usprawiedliwiał każdej ofiary.
Niewielu było jednak wtedy stać na tak krytyczny i zdystansowany stosunek do wydarzeń, w których uczestniczyli, całkowicie się z nimi identyfikując. Większość podążała utartym szlakiem myślenia romantycznego, przepojonego duchem emocjonalnego, ofiarnego patriotyzmu. Całe pokolenie Kolumbów było wszak dziedzicem tradycji stojącej u podstaw wychowania młodzieży w II Rzeczypospolitej, inspirowanym duchem dzieł Mickiewicza, Słowackiego i Sienkiewicza. „Nie byłoby powstania warszawskiego, gdyby nie było poezji romantycznej i literatury powstaniowej”, napisała Stefania Zahorska.
Taki fundament ideowy nakazywał odsunięcie na dalszy plan analiz dotyczących sensowności powstania, pytań o cenę, którą przyszło zapłacić, do pewnego stopnia znieczulał na ból i cierpienie, gdyż nadawał im głębszy sens. Warszawski zryw nabierał perspektywy eschatologicznej, niepoddającej się przyziemnym interpretacjom. „Powstanie było nie tylko dziejową koniecznością między dwiema niewolami, ale bodaj najwspanialszym czynem w ciągu ostatnich lat kilkudziesięciu, płonącą pochodnią, zapaloną przez naród na długie lata niewoli”, tak wyraził tę postawę Jan Bielatowicz.
Polityczny pozytywista
Stanisław Likiernik, tak jak wspomniani powyżej generałowie Anders i Sosnkowski, jak Stefan Kisielewski, reprezentują inny sposób myślenia, może mniej widoczny, ale przecież zawsze w polskich sporach obecny – polityczny pozytywizm. Niegdyś był jego wyznawcą jeden z najznakomitszych krakowskich konserwatystów Paweł Popiel. Zdecydowany przeciwnik nieprzemyślanych zrywów, jasno wyrażający swój pogląd w tej kwestii, poszedł walczyć w powstaniu listopadowym jako prosty żołnierz, bo „kiedy naród cały chce lecieć w przepaść, kiedy zrobiło się, co można, żeby go wstrzymać, osoby swojej ratować nie wolno”.
W tych słowach jest sedno krytycznego, pozytywistycznego realizmu Likiernika: gdy nie pozostaje już nic innego, trzeba iść walczyć, nie budując jednak dla siebie i innych złudnej mesjanistycznej mitologii, czyniącej z okrucieństwa wojny akt najwyższej ofiary i najwyższej szlachetności.