Nocą z 2 na 3 października 1944 r. w Ożarowie Mazowieckim komendant główny AK gen. Tadeusz „Bór” Komorowski uścisnął dłoń generała SS Ericha von dem Bacha Zelewskiego. Chwilę wcześniej podpisał akt kapitulacji powstania warszawskiego. Podczas dwóch miesięcy walk zginęło około 200 tys. osób, w ogromnej większości cywilnych mieszkańców stolicy. Dla porównania: mniejsze straty w ludziach zanotowała amerykańska armia podczas walk w Europie od czasu inwazji w czerwcu 1944 r. aż do końca wojny.
Zdjęcie, które zrobił niemiecki fotograf w chwilę po podpisaniu kapitulacji Warszawy, jest niezwykle wymowne. Ci, którzy zostali wychowani w duchu bohaterskiego mitu powstania, mogą być nim zaskoczeni. Wysoki, dobrze odżywiony, ubrany w nieskazitelny mundur generalski von dem Bach z uśmiechem na twarzy ściska dłoń „Bora”. Ten pochyla nisko głowę, wygląda raczej jak zabiedzony urzędniczyna niż jak przywódca największej podziemnej armii Europy. Ta fotografia była oczywiście wykorzystywana przez niemiecką propagandę dla dodatkowego upokorzenia pokonanych i tak, jako na manipulację, należy na nią patrzeć. Ale dziś może być ona również metaforą drogi, jaką podąża od dziesiątków lat polska pamięć o warszawskim zrywie, oraz dylematów, które odczuwamy, zastanawiając się nad jego sensem.
Powstanie to nie tylko zawadiacko bohaterski mit chłopców, co „na Tygrysy mają Visy” i idą w bój, śpiewając: „Każdy chłopaczek chce być ranny, sanitariuszki — morowe panny”. Stolica w sierpniu i wrześniu 1944 r. to również smutek i upokorzenie Komorowskiego i wielu jego żołnierzy, zły los wygnańców zmuszonych do opuszczenia miasta, zawiedzionych nadziei, gorzkich rozczarowań i gniewu. To romantyczny ton poezji Baczyńskiego i bluźnierczy, cyniczny, tragicznie poruszający ostatni wiersz Tadeusza Gajcego Święty kucharz od Hipciego. Nie ma jednej prawdy o powstaniu czy jest jedna pamięć?
Bohaterowie i uzurpatorzy
Przed rokiem ukazała się znakomita książka Marcina Napiórkowskiego Powstanie umarłych. Historia pamięci 1944–2014. Autor pokazuje czytelnikowi, jak próbowała walczyć z mitem powstania komunistyczna propaganda i jak pamięć o nim kształtowała postawy opozycyjne w czasach PRL. Mówi również o tym, jak na przestrzeni ostatnich lat stało się ono jednym z podstawowych motywów tzw. polityki historycznej. Te refleksje przynoszą nam wiedzę o tym, co w całej ogromnej literaturze dotyczącej powstania było dotąd prawie nieobecne. Możemy poznać nie tylko jego dzieje polityczne i militarne, podążać za bohaterami walk, śledzić tragiczny los cywilów, ale zdać sobie sprawę z tego, co z pamięcią o powstaniu zrobiliśmy my i nasi przodkowie. Otóż nigdy, nawet bezpośrednio po zakończeniu walk, nie była to pamięć wolna od aktualnego kontekstu politycznego. Z czasem ten związek przeszłości z teraźniejszością jeszcze się zacieśniał. Powstanie stało się zasobem symboli, znaczeń, wzorców i antywzorców. Poprzez korzystanie z nich zaczęto legitymizować i delegitymizować środowiska polityczne, osoby i ich poglądy. Stało się lustrem odbijającym naszą teraźniejszość.
Już w 1945 r., w pierwszą rocznicę wybuchu powstania dał o sobie znać polityczny charakter jego upamiętnienia i zarysowały się główne linie sporu. Ówczesne władze nie czuły się jeszcze na siłach, aby całkowicie rugować powstanie z pamięci społecznej. Nie mogły tego czynić choćby dlatego, że trwały ekshumacje ofiar, a zapach rozkładających się zwłok wraz z każdym cieplejszym dniem osnuwał miasto coraz cięższym całunem. Dlatego starano się pogłębić urazy, które żywiła spora część warszawiaków już u schyłku walk powstańczych. Brak nadziei, długotrwały stres, utrata poczucia sensu dalszego oporu powodowały wówczas, iż wielu cywilnych mieszkańców miasta z niechęcią, a nawet wrogością odnosiło się do żołnierzy AK. Propaganda komunistyczna starała się to wykorzystać, przeciwstawiając bohaterstwo szeregowych powstańców „haniebnej politycznej spekulacji reakcyjnych uzurpatorów”, jak w wystąpieniach funkcjonariuszy PPR nazywano przywódców Polski Podziemnej i rządu na uchodźstwie. Już wówczas pojawił się znamienny opór przed upamiętnianiem powstania jak takiego, godzono się najwyżej na oddawanie czci „bohaterom powstania”. Było tak aż do schyłku lat 80., gdy wzniesiono wreszcie na placu Krasińskich pomnik, którego owi bohaterowie nigdy do końca nie uznali za swój.
Szkoła heroizmu i realizmu
Później, w latach 1948–1954, w okresie zwanym stalinowskim, reżim komunistyczny podjął próbę całkowitego wymazania powstania z polskiej pamięci. Aresztowano większość znajdujących się jeszcze na wolności powstańczych dowódców np. Jana Mazurkiewicza „Radosława” i Jana Rodowicza „Anodę”. Ten ostatni wzięty wprost od stołu wigilijnego zginął wkrótce w niejasnych do dziś okolicznościach. O powstaniu przestano wspominać, nawet w tak zafałszowanej formie, jak było to jeszcze kilka lat wcześniej. Sama wizyta w dniu 1 sierpnia na powstańczej kwaterze na Powązkach mogła skończyć się aresztowaniem. Groby miały zarosnąć trawą, krzyże spróchnieć… Tak się zresztą stało. Gdy uwolniony z więzienia „Radosław” odwiedził w 1956 r. groby swoich podkomendnych, ujrzał obraz zniszczenia i nie mógł powstrzymać łez.
Odwilż postalinowska przyniosła powrót do dawnej narracji. Znów zaczęto opiewać bohaterstwo „ludu Warszawy” i przeciwstawiać je decyzjom polityków. Tak było – z niewieloma zmianami – aż po schyłek PRL-u. Czasami przybierało to formy trącące groteską, gdy oficjalna propaganda starała się tak przedstawić i zinterpretować sens powstania, aby dowodziło ono słuszności i prawomocności rządów PZPR w Polsce. Takie absurdalne operacje na zbiorowej pamięci Polaków można dostrzec szczególnie w latach tzw. moczaryzmu w latach 60. i po wprowadzeniu stanu wojennego, gdy władze próbowały podeprzeć się odwoływaniem do tradycji patriotycznej.
Manipulacyjne praktyki komunistycznej propagandy były jednak skazane na porażkę i to dlatego, iż bardzo wcześnie powstanie warszawskie stało się wydarzeniem ogniskującym wokół siebie nastroje opozycyjne i uniwersalnym symbolem oporu przeciw władzy PZPR. Warto przypomnieć, że uczestnicy poznańskiego Czerwca 1956 r. często odwoływali się do tradycji powstańczej, a dziewczyny opatrujące na ulicach rany walczących wkładały biało-czerwone opaski i nazywały siebie służbą sanitarną Polski walczącej. Pamięć o powstaniu krzepła i utrwalała się w formie mitu podtrzymującego nastroje opozycyjne, budziła żywe emocje, dostarczała patriotycznej satysfakcji, budowała poczucie wspólnoty „poległych, niepokonanych”. Dlatego zapewne tak żywo zareagował tłum zgromadzony na placu Zwycięstwa, gdy odprawiający tam pamiętną Mszę św. Jan Paweł II mówił o stolicy „opuszczonej przez sprzymierzone mocarstwa”.
Błędem byłoby jednak dostrzeganie w spuściźnie powstania jedynie elementu wzmacniającego heroiczny opór. Była ona również szkołą politycznego realizmu i samoograniczenia. Jan Nowak-Jeziorański jedną z największych, historycznych zasług powstania widział później właśnie w tym, że oduczyło ono nas rzucania się z motyką na słońce. Zapewne nie bez przyczyny było ono ostatnim z cyklu naszych narodowych, romantycznych zrywów. Ani w roku 1956, ani w latach 1980–1981 Polacy nie zerwali się do beznadziejnej walki, pomimo iż wszystko zdawało się ich ku temu skłaniać. Jakże wymowna jest lektura zapisu narad kierownictwa „Solidarności” w dramatycznych dniach kryzysu bydgoskiego w marcu 1981 r. W warunkach wielkiego napięcia żołnierz AK i powstaniec warszawski mecenas Władysław Siła-Nowicki uspokajał nastroje, przywołując wspomnienie tragedii stolicy. Ten argument okazał się nadzwyczaj skuteczny.
Odrzucenie i renesans
Upamiętnienie powstania po 1989 r. nie straciło aktualnego politycznego kontekstu. W latach 90., epoce, gdy wielu chciało raczej oderwać się od historycznych tradycji w imię mniemanego „wyboru przyszłości”, wspomnienie wydarzeń roku 1944 zdawało się nie budzić wielkich emocji społecznych, zastygło w pomnikowych formach akademii ku czci. Tak było choćby w 1994 r., w okrągłą, pięćdziesiątą rocznicę zrywu.
Przełom nadszedł w połowie pierwszej dekady XXI w. Powstało nowoczesne, niezwykle sugestywne Muzeum Powstania, a jego legenda zaczęła zaspokajać rosnące zainteresowanie przeszłością wśród młodego pokolenia. Zaczęło ono tworzyć własne, dotąd nieznane metody kultywowania pamięci, takie jak np. rekonstrukcje historyczne. Ta koniunktura została dostrzeżona i wykorzystana przez polityków, szczególnie z prawej strony polskiej sceny politycznej, którzy wykreowali nieznaną u nas wcześniej praktykę polityki historycznej. Uznano, że wytworzenie i utrwalenie w pamięci zbiorowej Polaków konkretnego i określonego obrazu wydarzeń historycznych, wśród nich powstania warszawskiego, może przynieść zyski przy urnie wyborczej. Jeśli któraś ze stron politycznego sporu w Polsce zdołałaby wykreować się na jedynego spadkobiercę powstańczej tradycji, dałoby jej to wymierne polityczne profity. Stąd wzięły się nieszczęsne praktyki, które mogliśmy obserwować na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Ich symbolem były zajścia na cmentarzu powązkowskim, gdy zgromadzeni tam, niekiedy bardzo młodzi ludzie, znieważali np. warszawskiego powstańca Władysława Bartoszewskiego, bo nie podobały się im jego poglądy polityczne. Gdy powszechnie szanowany, niemal stuletni gen. Zbigniew Ścibor-Rylski, prezes Zarządu Głównego Związku Powstańców Warszawskich, upomniał awanturników, znaleziono na niego teczkę agenta bezpieki.
Fałszywe skojarzenia
Zmanipulowana polityka historyczna doprowadziła do absurdalnego i całkowicie fałszywego w perspektywie historycznej skojarzenia Polski Podziemnej, powstania warszawskiego i żołnierzy antykomunistycznego podziemia po 1944 r. (tzw. wyklętych) z polityczną prawicą. Doprowadziło to do fatalnej deformacji pamięci obecnego młodego pokolenia Polaków, którzy z niedowierzaniem słuchają dziś o tym, że Polskie Państwo Podziemne i Rząd Polski na Emigracji były politycznie pluralistyczne, że współtworzyli je również socjaliści z PPS. Nie mieści im się w głowach, że wielu przywódców patriotycznego podziemia, np. Kazimierz Pużak, przewodniczący Rady Jedności Narodowej – parlamentu Polski Podziemnej, gen. Michał Tokarzewski – Karaszewicz, pierwszy komendant Służby Zwycięstwu Polski, i płk Jan Rzepecki, szef Biura Informacji i Propagandy AK, później pierwszy prezes Wolności i Niezawisłości, miało poglądy lewicowo-socjalistyczne.
Podobny opór budzi próba uświadomienia młodym, że spór o sens powstania nie pokrywa się z prostym podziałem: patrioci – postkomuniści. Trudno im zaakceptować, iż takie ikony antykomunizmu, jak np. gen. Władysław Anders czy Stefan Kisielewski, były radykalnymi krytykami decyzji o rozpoczęciu walk na ulicach stolicy.
Obawiam się, że destrukcyjny dla pamięci historycznej Polaków wpływ uprawianej ostatnimi laty polityki historycznej może być bardziej skuteczny aniżeli praktyki propagandy PRL. Jest to groźne tym bardziej, że niedługo zabraknie wśród nas tych, którzy są świadkami tamtych dni i żywymi kotwicami naszej pamięci