Właśnie minęło południe. Młody, dobrze zbudowany mężczyzna pisze coś na laptopie. Gdyby nie leżący obok na stole czarny cylinder, pomyślałbym, że pomyliłem adres. – Bartosz Wawrzyniak, kominiarz – mówi z uśmiechem, wstając i podając dłoń (wcale nie jest brudna od sadzy?). Dopiero teraz widzę, że ubrany jest cały na czarno, jak na kominiarza przystało. – Kawy? – pyta. A widząc moje zaskoczenie, dodaje: – Oczywiście, nie musi być czarna!
Okazuje się, że kominiarz w XXI w. nie tylko biega z wyciorem cały umorusany od komina do komina. Nie są mu obce najnowsze technologie, a i czas na „papierkową” robotę też musi znaleźć. Biuro w poręcznym laptopie bardzo się więc przydaje. Cóż, biznes jak każdy inny. Chociaż, niekoniecznie...
U boku mistrza
Żeby zostać kominiarzem, trzeba, tak jak to dawniej bywało, znaleźć swojego mistrza i terminować u niego. Przynajmniej trzy lata, żeby zostać czeladnikiem. Dopiero po kolejnych trzech można próbować zdobyć tytuł mistrza kominiarskiego. Szkoły dla kominiarzy w Polsce nie ma. To znaczy kiedyś była, w podpoznańskim Puszczykowie, ale już nie istnieje.
Najczęściej zresztą ten fach przekazywany jest z pokolenia na pokolenie. Tak też było w przypadku pana Bartka, który jednak wżenił się w kominiarską rodzinę. – Z wykształcenia jestem technikiem elektronikiem i nigdy nie przypuszczałem, że zostanę kominiarzem. Pochodzę z Ostrowa Wielkopolskiego i tam poznałem moją żonę. Kiedy przeprowadziliśmy się do jej rodzinnego Poznania, imałem się różnych prac: byłem listonoszem, barmanem, pracowałem w hurtowni farmaceutycznej. W końcu mój teść, Henryk Kweiser, z rodziny kominiarskiej od dwóch pokoleń, zapytał czy nie spróbowałbym kominiarstwa. Tym bardziej że jego syn Maciej nie poszedł w ślady ojca, tylko został księdzem – opowiada pan Bartek. – Pamiętam, że usłyszałem od niego na początku, że jeśli będzie mi przeszkadzało to, że rano wkładając mundur, już będę brudny, to nie nadaję się do tej pracy. „Musisz polubić być brudnym”, stwierdził. I polubiłem. Także to, że w tym fachu nie ma miejsca na monotonię. Jest za to adrenalina – przyznaje.
Ryzyko jest zawsze, kiedy kominiarz wychodzi na dach. Zwłaszcza że często zdarza się, że cała infrastruktura mająca ułatwić poruszanie się po dachu, jak np. stopnie czy ławy kominiarskie, jest w złym stanie. Albo, co gorsza, nie ma jej wcale. – Używamy szelek i lin zabezpieczających, ale czasem po prostu nie ma ich do czego przypiąć. Istnieje bowiem ryzyko, że jeśli zaczniemy zsuwać się z dachu, wszystko poleci razem z nami. Dlatego zawsze pracujemy przynajmniej we dwóch, pilnując się nawzajem. No i liczymy na opiekę naszego patrona, św. Floriana – stwierdza kominiarz. Sam zresztą kilka razy w ciągu swojej 10-letniej praktyki doświadczył na własnej skórze, jak to jest zsuwać się z dachu i nie móc właściwie nic zrobić. Na szczęście pomogli koledzy.
Tradycja i nowoczesność
Na dach kominiarz wchodzi ze swoim nieodłącznym ekwipunkiem, na który składa się licząca jakieś 25 m lina kominiarska z kulą i szczotką. Tu nic się nie zmieniło od dziesięcioleci. – Czyszcząc komin, zsuwa się je w dół delikatnie i ostrożnie, regulując wytwarzające się wówczas ciśnienie. Cała sztuka polega na tym, żeby sadza „buchnęła” na zewnątrz komina, a nie do mieszkania. Dlatego dobrego kominiarza rozpoznaje się po tym, że ma całą twarz w sadzy. To on bowiem nachyla się nad wylotem komina – zauważa pan Bartek. W tym czasie drugi z kominiarzy sprawdza drożność kominów w mieszkaniach, komunikując się z kolegą na dachu przez radiotelefon (kiedyś w tym celu po prostu gromko pokrzykiwał). Ma też do dyspozycji przenośny termoanemometr, który służy do pomiaru siły ciągu wentylacyjnego, czujniki tlenku węgla i wilgotności oraz zapałki kominiarskie. Po zapaleniu i zdmuchnięciu wytwarzają dużą ilość dymu, dzięki czemu, przykładając je do kratek wentylacyjnych, widać czy jest w nich „ciąg”. Kiedyś kominiarze używali do tego podpalanej gazety, co niestety skutkowało opaleniem samych kratek.
– W naszym fachu tradycja łączy się z nowoczesnością. Wciąż też się doszkalamy, pojawiają się bowiem chociażby nowe techniki grzewcze, z którymi musimy być na bieżąco. Trzeba jednak przyznać, że nieco zmieniła się specyfika pracy kominiarza. Pamiętam z opowiadań teścia, że kiedyś nie było dnia, żeby nie przychodzili z pracy dosłownie cali czarni. Teraz czyścimy stosunkowo mniej klasycznych kominów. Jednak kiedy wybieramy sadzę z piwnic, a robimy to najczęściej latem, wtedy bywa, że jest się naprawdę tak czarnym, że widać tylko białka oczu. Każdy komin powinien być bowiem zakończony na dole tak zwaną wyczystką kominową, gdzie opada sadza po czyszczeniu i co jakiś czas trzeba ją po prostu wybrać.
Złap za guzik!
Jednym z niezmiennych elementów kominiarskiej tradycji jest strój. Każdy szanujący się mistrz kominiarski nosi bowiem czarny cylinder i mundur, na który jedynie czasami nakłada kominiarską bluzę. Przeznaczenie guzików tego munduru (a powinno ich być równo 13!) jest powszechnie znane. – Idąc ulicą, słyszymy, jak ludzie mówią do siebie: „Patrz, kominiarz idzie!”. Starają się też nas dotknąć, chwycić za guzik (bywa, że go nawet wyrwą!) lub chcą zrobić sobie z nami zdjęcie. Tak na szczęście. Ten zwyczaj z łapaniem za guzik wziął się podobno stąd, że kiedy dawniej kominiarz przyjeżdżał do wsi, żeby czyścić kominy, gospodynie biły się wręcz o to, żeby póki jeszcze jest czysty, przyszedł do ich domu. Łapały go za guzik i ciągnęły do siebie. Wiadomo też było, że czysty i drożny komin oddalał niebezpieczeństwo zapalenia się od niego domu – opowiada pan Bartek.
Zwyczaj noszenia cylindrów ma natomiast, jak się uznaje, swoje źródło w XVIII-wiecznej Anglii. Wówczas opalanie londyńskich domów węglem, było przyczyną licznych pożarów. Za zasługi w ich gaszeniu, a zwłaszcza w regularnym czyszczeniu kominów, co spowodowało zmniejszenie samozapaleń się nagromadzonej w nich sadzy, królowa nadała kominiarzom przywilej noszenia tego nakrycia głowy. Oprócz prestiżowego, ma on jednak również praktyczne znaczenie. – Przy niskich zazwyczaj stropach piwnic i strychów, które przemierzamy, łatwo o bolesny kontakt z nimi. Lepiej więc, gdy w chwili nieuwagi spadnie cylinder, a nie głowa – śmieje się kominiarz.
Po co nam kominiarz?
Wydawać by się mogło, że wraz z odchodzeniem od ogrzewania węglowego, profesja kominiarza stopniowo zaniknie. Nic bardziej mylnego. Jeśli nie używamy pieca na węgiel, to wcale nie znaczy, że nie potrzebujemy kominiarza. – Dzisiaj nasza praca, oprócz „czarnej roboty”, polega na sprawdzaniu drożności przewodów kominowych i wentylacyjnych. Każde źródło ogrzewania, które wydala jakiekolwiek spaliny, musi mieć bowiem sprawny system ich odprowadzania. Regularne czyszczenie przewodów kominowych, to nie tylko kwestia bezpieczeństwa, ale też skutkuje tym, że nasze spalanie jest bardziej ekonomiczne i ekologiczne. Podnoszona ostatnio często sprawa smogu i jakości powietrza nie zależy bowiem, o czym się zapomina, jedynie od tego, czym palimy, ale również od tego, w jakim stanie są kominy – wyjaśnia mistrz kominiarski.
Ubolewa przy tym, że wzywani są najczęściej niestety dopiero w sytuacjach kryzysowych, kiedy już nie da się palić, albo zapali się zalegająca w kominie sadza, co zdarza się coraz częściej zwłaszcza w domach jednorodzinnych. Równie realne, tak przy kominkach, jak i piecach gazowych, jest też niebezpieczeństwo zatrucia tlenkiem węgla. – Według statystyk uśmierca on w Polsce ponad dwieście osób rocznie. A można by uniknąć tych ofiar, kontrolując stan urządzeń grzewczych i montując czujki dymu. Tymczasem bywa, że ten sam kominiarz, który spotkany na ulicy uważany jest za szczęśliwy znak, kiedy odwiedza nas w domu i zgłasza zastrzeżenia co do bezpieczeństwa jego mieszkańców, traktowany jest jak intruz i ignorowany.