Logo Przewdonik Katolicki

Cmentarze w górach

Paweł Stachowiak

Pierwsza wojna światowa przyniosła nam spełnienie marzeń, którymi żyły pokolenia i do dziś pozostaje w naszej pamięci jako wygrana na dziejowej loterii. Zapominamy, że to, co dało nam wolność, było także najgorszą w historii ludzkości rzezią.

Wystarczy zapuścić się w niezbyt często przez turystów odwiedzane tereny Beskidu Niskiego, na południe od Gorlic, aby napotkać cmentarze wojenne. Chyba nie ma drugiego takiego miejsca w Polsce, gdzie byłoby ich tak wiele. W dolinach, na zboczach, na przełęczach i szczytach spoczywają dziesiątki tysięcy żołnierzy wojny, która coraz bardziej zaciera się w pamięci Polaków – pierwszej wojny światowej. Cmentarze są piękne, każdy z nich to dzieło sztuki. Nawet te, które popadły w zapomnienie i leżą w ruinie, robią wielkie wrażenie dzięki swej architekturze i wspaniałemu wkomponowaniu w krajobraz beskidzkich wzgórz.
 
Kraków pod ostrzałem
Gdy czytamy nazwiska tych, którzy na nich spoczywają, uderza nas mnogość ich brzmień: niemieckie, polskie, czeskie, węgierskie, ukraińskie, rosyjskie. Obok siebie stoją krzyże łacińskie i prawosławne, a nawet żydowskie macewy. Po śmierci leżą razem ludzie wielu nacji i wyznań. Wystarczy choćby wyruszyć z Regietowa na pobliską górę Rotunda. Po mniej więcej godzinie niezbyt forsownego podejścia dojdziemy do szczytu i otworzy się przed nami zaskakujący widok: obramowany murkiem cmentarz wojenny, a w jego centrum pięć wyniosłych drewnianych wież, przypominających pogańskie gontyny, ale zwieńczonych krzyżami. I napis w języku niemieckim: „Nie płaczcie, że leżym tak z dala od ludzi. A burze nam nieraz we znaki się dały – Wszak słońce co dzień rano wcześniej nas tu budzi, I wcześniej okrywa purpurą swej chwały”. Tam, na szczycie Rotundy, w zaprojektowanej przez Dušana Jurkovicza nekropolii spoczywa 42 żołnierzy armii austriackiej i 12 rosyjskiej. Leżą razem ci, którzy walczyli przeciwko sobie przed ponad stu laty i ponieśli w tej walce śmierć.
Te groby i tysiące innych, rozsianych od Krynicy-Zdroju na zachodzie aż po Bieszczady na wschodzie, są pamiątką ciężkich walk, które toczyły się tam od zimy 1914/1915 do początków maja 1915 r. Armia rosyjska gromiąc oddziały austriackie, doszła w listopadzie 1914 r. prawie do przedmieść Krakowa. Miasto znalazło się pod ostrzałem, który nie był jednak zbyt skuteczny – jeden tylko pocisk wyrządził szkody, spadając na magazyn ekskluzywnych sedesów. Sytuacja była jednak niezwykle groźna dla monarchii Habsburgów. Gdyby Rosjanie zajęli Kraków i przełamali austriacką obronę na szczytach Beskidów, byłby to zapewne koniec Austro-Węgier.
 
Beskidzkie Verdun
Dawną stolicę Polski udało się obronić dzięki wysiłkowi oddziałów armii austriackiej, złożonych w dużej części z galicyjskich Polaków. Rosjanie utrzymali jednak swe pozycje w Beskidach i szykowali się do ofensywy ku południowi, ku równinom węgierskim. Podobno rosyjscy oficerowie szykowali już paradne mundury na defiladę zwycięstwa w Budapeszcie i Wiedniu. Przez całą mroźną i śnieżną zimę 1914/1915 r. trwały ciężkie pozycyjne walki, podobne do tych na froncie zachodnim. Linie okopów rozdzielonych pasem ziemi niczyjej, morderczy ogień artylerii, beznadziejne ofensywy i kontrofensywy przynoszące krocie ofiar, ale nie dające żadnego strategicznego sukcesu. Właśnie po tych miesiącach „beskidzkiego Verdun”, jak nieraz mówiono, pozostały cmentarze, takie jak ten na Rotundzie.
Przełom przyszedł na początku maja 1915 r. pod Gorlicami. Rozegrała się tam bitwa, o której prof. Andrzej Chwalba, autor niedawno opublikowanej monografii pierwszej wojny światowej, powiedział, że w jego przekonaniu była w tamtej wojnie „najważniejsza”. Nie Marna, nie Tannenberg, nie Verdun i nie Somma, ale właśnie Gorlice! Armia austriacka i wspomagające ją oddziały niemieckie, wspólnie dowodzone przez niemieckiego generała Augusta von Mackensena, przełamały front rosyjski w okolicach tego miasta. Między 2 a 12 maja armia carska została odrzucona aż na linię rzeki San. Końcowym, zwycięskim akordem tej bitwy stało się odzyskanie przez Austriaków na początku czerwca 1915 r. potężnej twierdzy Przemyśl.
Rosja straciła szansę szybkiego zwycięstwa i w zasadzie nie odzyskała już inicjatywy na froncie wschodnim pierwszej wojny światowej, a wojska państw centralnych szybko wkroczyły do Warszawy, Lwowa, a nawet Mińska. Klęska imperium carskiego uruchomiła procesy jego rozkładu, które zakończyły się w 1917 r. upadkiem caratu i rewolucją bolszewicką. Już wcześniej Rosjanie utracili ogromną większość ziem zamieszkanych przez Polaków, a to dało szansę tym, którzy pragnęli walczyć o pełną niepodległość Polski, a nie tylko o jej autonomię w granicach Rosji. Józef Piłsudski, który na początku wojny mógł uchodzić za niepoważnego, romantycznego szaleńca, zyskał dzięki temu szansę realizacji swego niepodległościowego programu.
 
Wojna bratobójcza
Gdy przywracamy pamięć o tych zapomnianych dziś bojach, które rozgrywały się podczas tamtej wojny na ziemiach polskich, trudno nie wspomnieć o pewnej szczególnej kwestii. Otóż w szeregach wrogich armii walczyli także Polacy, poddani cesarzy Wilhelma i Franciszka Józefa oraz cara Mikołaja. Pod broń powołano ich około 3 mln – 500 tys. straciło życie na różnych frontach.
Tak było również podczas bitwy gorlickiej. 12. Dywizja Piechoty Austro-Węgierskiej, zwana Krakowską, odegrała w niej kluczową rolę. Żołnierze pochodzący z Krakowa, Wadowic, Tarnowa, Sącza i Cieszyna, dowodzeni przez późniejszego generała Wojska Polskiego i bohatera bitwy warszawskiej, Tadeusza Rozwadowskiego, zdobyli w morderczej walce, przypominające swym kształtem wieko trumny wzgórze Pustki, górujące nad miejscowością Łużna i stanowiące kluczowy element rosyjskiej obrony. W ciągu kilku zaledwie godzin zginęło tam prawie tysiąc żołnierzy, w większości Polaków.
Jednocześnie po drugiej stronie frontu w szeregach armii rosyjskiej służyli Polacy z Kongresówki i innych ziem zaboru rosyjskiego. Często można spotkać opisy zaskoczenia, gdy słyszano tę samą mowę w ustach żołnierzy odzianych w mundury wroga, gdy z okopów dobiegały te same piosenki i te same przekleństwa. Było tak choćby w wigilię Bożego Narodzenia 1914 r. „W tę noc wigilijną chłopcy nasi w okopach zaczęli śpiewać «Bóg się rodzi». I oto z okopów rosyjskich Polacy, których dużo jest w dywizjach syberyjskich, podchwycili słowa pieśni i poszła w niebo z dwóch wrogich okopów! – wspominał żołnierz 1 Brygady Legionów Polskich, późniejszy premier II RP, Felicjan Sławoj-Składkowski. –
Straszna jest wojna bratobójcza. Podobno jeden z naszych młodych chłopców wziął do niewoli ojca swego, którego zabrali do wojska rosyjskiego”.
 
„Ta, co nie zginęła, wyrośnie z naszej krwi”
Być może dopiero wtedy wielu z tych, którzy uważali wolną Polskę za nieosiągalną mrzonkę, którzy jak Panna Młoda w Weselu myśleli, że jej „szukać szkoda”, zrozumiało, jaką może stanowić wartość. Uświadomili sobie, że tylko własne państwo pozwoli uniknąć bratobójczej walki w imię obcego interesu. Świadectwem tego stał się wiersz napisany przez legionowego poetę Edwarda Słońskiego, czytany i recytowany wówczas wszędzie tam, gdzie przyszło walczyć Polakom:
„Rozdzielił nas, mój bracie,
zły los i trzyma straż –
w dwóch wrogich sobie szańcach
patrzymy śmierci w twarz.
W okopach pełnych jęku,
wsłuchani w armat huk,
stoimy na wprost siebie –
ja – wróg twój, ty – mój wróg!
Las płacze, ziemia płacze,
świat cały w ogniu drży...
W dwóch wrogich sobie szańcach
stoimy ja i ty. (…)
O, nie myśl o mnie, bracie,
w śmiertelny idąc bój
i w ogniu moich strzałów,
jak rycerz, mężnie stój!
A gdy mnie z dala ujrzysz,
od razu bierz na cel
i do polskiego serca
moskiewską kulą strzel.
Bo wciąż na jawie widzę
i co noc mi się śni,
że Ta, co nie zginęła,
wyrośnie z naszej krwi”.
 
Rzeź, która dała wolność
Wojna lat 1914–1918 przyniosła Polakom spełnienie marzeń, którymi żyły pokolenia. To wielki historyczny sukces, wygrana na dziejowej loterii i w takiej też formie pozostaje ten czas w naszej pamięci historycznej. O ile jeszcze pamiętamy cokolwiek z tamtych, odległych już dni, to właśnie błysk fortuny, który przyniósł ze sobą ów, jak mawiało tamto pokolenie, „wybuch Polski”. Coraz bardziej nieliczni są ci, którzy kojarzą ówczesne zmagania toczone na ziemiach polskich z okrutną, bezsensowną i nieludzką rzezią.
Świętując w tym roku setną rocznicę odzyskania niepodległości, też raczej nie będziemy pochylać się ze smutkiem nad losem tych setek tysięcy, które padły w mazurskich lasach, pod Łodzią, Limanową i Gorlicami, w Przemyślu i Kaliszu. To ma być przecież czas radości, celebrowania narodowej chwały. Bez tej wojny, o którą modlił się niegdyś Adam Mickiewicz, nie byłoby przecież Polski – nic przeto dziwnego, że trwa ona w naszej świadomości właśnie w takiej, chwalebnej perspektywie. Czy nie warto jednak wziąć pod uwagę, że to, co dało nam wolność, było przecież najgorszą w historii ludzkości rzezią?
 
Samobójstwo Europy
Dotykamy w tym miejscu kwestii, która jest wyzwaniem dla naszej świadomości i to nie tyle historycznej, ile raczej moralnej. Mickiewicz kierując do Opatrzności błaganie o wielką wojnę, nie mógł być zapewne świadom, jaki kształt ona przybierze. Poza jego wyobraźnią pozostawało piekło okopów, gazy bojowe i błoto, w którym utonęło całe pokolenie młodzieży, ból, rozczarowanie i śmierć milionów. My jesteśmy tego świadomi i dlatego warto zapytać, czy triumf naszych nadziei i dążeń, który chcemy w tym roku celebrować, powinien obyć się bez chwili zamyślenia nad niejednoznacznym charakterem historycznych zdarzeń? Czy dowodem naszej dojrzałości nie powinno być to, że jednocześnie z dreszczem patriotycznego wzruszenia i dumy przypomnimy sobie słowa Ericha Marii Remarque’a: „Jakżeż pozbawione sensu jest wszystko, co kiedykolwiek zostało napisane, uczynione, pomyślane, jeśli coś podobnego jest możliwe. Widocznie wszystko było skłamane i puste, jeśli kultura wielu tysięcy lat nie zdołała temu zapobiec, przelaniu tych strumieni krwi, istnieniu setek, tysięcy tych więzień udręki”?
Wojna, która nam dała wolność, jednocześnie zachwiała fundamentami cywilizacji Zachodu, podważyła wiarę w jej wartości, ukształtowała pokolenie, które odnalazło swą drogę w totalitarnych ideach faszyzmu i komunizmu. Jakże bolesnym paradoksem jest fakt, iż to, co nas uwolniło w 1918 r., później doprowadziło do naszego zniewolenia. Demony, które uwolniono podczas hekatomby na polach Flandrii i w beskidzkich okopach, przybrały twarze Hitlera i Stalina. Druga wojna, którą oni, nieodrodne dzieci pierwszej, wywołali, odebrała nam niedawno zdobytą  wolność i przyniosła ofiary idące w miliony.
Odzyskaliśmy niepodległość dzięki wojnie, która była największą hekatombą w dotychczasowej historii, którą nie bez powodu nazywa się „samobójstwem Europy”. Może więc warto przy okazji uroczystości setnej rocznicy niepodległości wspomnieć również ludzi, którym wojna odebrała życie, zdrowie, poczucie sensu, wiarę i nadzieję, młodych Polaków, Niemców, Rosjan, Francuzów, Brytyjczyków, Węgrów, Czechów, Belgów…? Może w intencjach naszych modlitw umieścić także żołnierzy wszystkich armii tamtej wojny, którzy poprzez swój okrutny los umożliwili nam to świętowanie?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki