Gdy sto lat temu z górą „Polska wybuchła”, zdawało się, że nareszcie pojawiła się wartość, która nas wszystkich zjednoczy i skłoni do solidarności ponad wszelakimi podziałami. Tą wartością było polskie państwo.
Przywołajmy wspomnienia Jędrzeja Moraczewskiego, premiera pierwszego rządu powołanego przez Józefa Piłsudskiego 18 listopada 1918 r. „Niepodobna oddać tego upojenia, tego szału radości, jaki ludność polską w tym momencie ogarnął. Po stu dwudziestu latach prysły kordony! Nie ma «ich»! Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo! Na zawsze! Chaos? To nic! Będzie dobrze. Wszystko będzie, bo jesteśmy wolni od pijawek, złodziei, rabusiów, będziemy sami sobą rządzili. (…) Kto tych krótkich dni nie przeżył, kto nie szalał z radości w tym czasie wraz z całym narodem, ten nie dozna w swym życiu najwyższej radości. Cztery pokolenia nadaremno na tę chwilę czekało, piąte doczekało. Od rana do wieczora gromadziły się tłumy na rynkach miast; robotnik, urzędnik porzucał pracę, chłop porzucał rolę i leciał do miasta, na rynek dowiedzieć się, przekonać się, zobaczyć wojsko polskie, polskie napisy, orły na urzędach, rozczulano się na widok kolejarzy, ba! na widok polskich policjantów i żandarmów. Po 120 latach prysły kordony. Nie ma «ich». Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo” – wspominał Jędrzej Moraczewski.
Czas entuzjazmu, powszechnego wzmożenia – piękne chwile, wspominane przez następne dziesiątki lat. Nie pierwszy raz przeżywali Polacy dni nadziei.
Polska – coś abstrakcyjnego
„O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!” – wspominał Adam Mickiewicz, z perspektywy szarości paryskiego wygnania, barwne dni narodowego wzmożenia, gdy w 1812 r. Napoleon ruszał na Moskwę. Wszystko poszło na marne. Następne generacje doświadczały klęsk i upokorzeń niweczących nadzieje „wybicia się na niepodległość”. Dopiero u progu XX stulecia sytuacja międzynarodowa uległa zmianie i stworzyła szansę na realizację, niemożliwych, zdawałoby się, polskich aspiracji.
Aby je zrealizować, trzeba było nowoczesnego narodu, obejmującego wszystkie grupy społeczne, nie tylko szlachtę i inteligencję. Czy ówcześni chłopi czuli się Polakami, czy poczuwali się do solidarności ponadregionalnej, czy odczuwali więź z nieznanymi im mieszkańcami odległych regionów kraju? Nie. Większość z nich takiej nowoczesnej formy świadomości narodowej nie miała. Polak był dla nich mieszkańcem dworu, często wyzyskującym i upokarzającym chłopów. Podczas rabacji galicyjskiej w 1846 r. polscy chłopi okrutnie zmasakrowali tysiące polskich ziemian, gdyż nie czuli z nimi żadnej emocjonalnej więzi. Oni nie byli wtedy świadomymi członkami polskiego narodu, a jeśli można o nich myśleć jako o Polakach, to jedynie w wymiarze potencjalnym.
U progu XX wieku ten problem zdawał się największym wyzwaniem: pragniemy niepodległości, ale jak ją zdobyć i utrzymać, jeśli większość mówiących po polsku nie utożsamia się z polskością? Jesteśmy tutejsi, cesarscy – powiadają, Polak to szlachcic, inteligent, „Pan”. Poczucie narodowe wciąż nie mogło przekroczyć bariery społecznej. Słowo „Polska” było dla mieszkańców wsi czymś całkiem abstrakcyjnym. Nie czuli dla niej żadnego sentymentu.
Przypomnijmy dialog z Wesela Wyspiańskiego:
POETA
Po całym świecie
możesz szukać Polski, panno młoda,
i nigdzie jej nie najdziecie.
PANNA MŁODA
To może i szukać szkoda
Mrzonka panów, której chłopom„szukać szkoda”. Niewiele więcej.
Po różnych stronach
Trzeba było tragedii bratobójczej wojny, aby przebudziło się wreszcie poczucie narodowej solidarności, przekraczające granice zaborów i klas społecznych. Autor Historii oręża polskiego 1795–1939 prof. Mieczysław Wrzosek ocenia, że w czasie działań wojennych w latach 1914–1918 do armii państw zaborczych powołano w sumie 3 mln żołnierzy polskiego pochodzenia. Około pół miliona zginęło na różnych frontach: we Francji, w Karpatach, na równinach środkowej Polski, a nawet na Bałkanach i froncie włoskim. Prowadziło to do nieuniknionych sytuacji, gdy mówiący tym samym językiem żołnierze musieli kierować broń przeciw sobie, a w Warszawie i Krakowie zwyciężał prowojenny entuzjazm.
O nastrojach w stolicy w 1914 r. tak pisał Wacław Jędrzejewicz, żołnierz Legionów, późniejszy minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego: „Warszawa przeżywała wówczas okres szału wojennego: nienawiść do Niemców związała się w jedną całość z uwielbieniem do Rosji, personifikowanej przez armię rosyjską. Wrogie manifestacje 31 lipca przed konsulatami austriackim i niemieckim łączyły się z akcją wyrażania sympatii dla Rosji i wiary w jej zwycięstwo. Rozróżniano tylko dwie strony konfliktu: Rosja i Niemcy”.
Kompanii Kadrowej Piłsudskiego wkraczającej na początku sierpnia 1914 r. do zaboru rosyjskiego towarzyszył jedynie „dźwięk zatrzaskiwanych okiennic”. Zdawało się, że Polska istnieje tylko w pustym frazesie narodowego sentymentu, który kultywowano, ale w jego realizację nie wierzono. Dopiero tragedia bratobójczej walki uświadomiła wielu – przede wszystkim chłopom – jakim nieszczęściem jest brak własnego państwa.
Wsłuchajmy się w kilka relacji. „W noc wigilijną 1914 r. chłopcy nasi w okopach zaczęli śpiewać: «Bóg się rodzi…». I oto z okopów rosyjskich Polacy, których dużo jest w dywizjach syberyjskich, podchwycili słowa pieśni i poszła w niebo z dwóch wrogich okopów” – wspominał Felicjan Sławoj Składkowski, później ostatni premier II RP.
Wyrosła z ich krwi
Ojciec Kosma Lenczowski, kapelan Legionów, zapisał w dzienniku: „Nasi wzięli dużo jeńców. Przeszły już trzy liczne transporty jeńców rosyjskich. (...) Nasz żołnierz poznał wśród nich ojca. «Tata! Synu!» Prosił, by mógł być w eskorcie, aby się z ojcem nagadać. Nazajutrz wrócili obaj, ojciec przystał do Legionów”.
Takich sytuacji było wiele, owocowały nieraz szokiem i załamaniem psychicznym. „Przy ostatnich gwałtownych atakach rosyjskich na nasze pozycje w Karpatach, oficer ułanów austriackich, Polak, (...) po ukończeniu walki zachorował na ciężki rozstrój nerwowy, tak że musiał być odwieziony do sanatorium. Powodem była straszna przygoda w tej bitwie – zabił szablą rosyjskiego żołnierza, który padając, zawołał po polsku: «Jezus, Maria! Boże! Zmiłuj się nade mną!». Te słowa i ta świadomość, że zabił swego rodaka, tak podziałały na niego, że omdlał i w chorobie przypomnienie tego prześladuje go ciągle” – pisał w 1915 r. „Kurier Poznański”.
Chyba nikt nie ujął tego dramatu i jego konsekwencji lepiej aniżeli poeta Edward Słoński, autor cieszącego się wówczas fenomenalną popularnością wiersza Ta, co nie zginęła…:
Rozdzielił nas, mój bracie,
zły los i trzyma straż –
w dwóch wrogich sobie szańcach
patrzymy śmierci w twarz.
W okopach pełnych jęku
wsłuchani w armat huk,
stoimy na wprost siebie –
ja – wróg twój, ty – mój wróg! (…)
I wciąż na jawie widzę
i co noc mi się śni,
że TA, CO NIE ZGINĘŁA,
wyrośnie z naszej krwi.
Moment próby
Ta fraza o wolnej Polsce wyrosłej na krwi rozlanej w bratobójczych walkach, pomimo poetyckiej emfazy, okazała się prorocza. Wielu uświadomiło sobie w sposób boleśnie realny, że człowiek spoza kordonu, odziany we wrogi mundur, jest im bliższy aniżeli dowodzący nimi rosyjski czy niemiecki oficer, że więzy narodowe są ważniejsze od lojalności wobec cesarzy. Wielu pojęło, że własne państwo nie jest sentymentalną mrzonką, ale realną potrzebą, jeśli nie ma się w przyszłości powtórzyć dramat bratobójczej walki o obce interesy.
Szczególna forma patriotyzmu, promowana w latach 1918–1939, naznaczona była kultem niepodległego państwa i romantycznym idealizmem określanym przez wzorce kreowane w nauczaniu i literaturze. Ukształtowały się na tej podstawie szczególne postawy obywatelskie. Bez nich nie byłoby „pokolenia Kolumbów”, tej wspaniałej generacji dzieci Niepodległej, która zdała egzamin podczas II wojny światowej i w czasach komunizmu.
Oczywiście nie możemy w tej kwestii ulec przesadnemu idealizmowi. Skojarzenie państwa jedynie z narodem polskim, wbrew tradycji pojmowanym jako „wspólnota krwi”, doprowadziło do stworzenia państwa narodowego, niepotrafiącego dobrze ułożyć relacji z własnymi obywatelami niepolskiej narodowości. Wychowanie patriotyczne w II RP nie było też pozbawione pustego frazesu i rządowej propagandy, szczególnie po maju 1926 r. W latach 30. dochodziło też do groźnego zbliżenia, niekiedy wręcz utożsamienia, postaw patriotycznych z nacjonalistycznymi. Budziło to w wielu młodych ludziach ducha przekory, widocznej choćby u Witolda Gombrowicza. Sprzeciwiali się indoktrynacji, dla nich nie było oczywiste, że „Słowacki wielkim poetą był”. Jednak w momencie próby zwyciężył lojalny i ofiarny patriotyzm, stojący ponad partykularnymi i partyjnymi interesami.
Znamienne jest, że w obliczu zagrożenia państwa w 1939 r. nawet komunizujący poeta nie wahał się napisać:
Są w ojczyźnie rachunki krzywd,
obca dłoń ich też nie przekreśli,
ale krwi nie odmówi nikt…
Jest nadzieja
Często mówi się dziś o zaniku poczucia wspólnoty, o wrogich plemionach, na które się podzieliliśmy. Bolejemy nad zanikiem wspólnej przestrzeni, gdzie może istnieć dialog, nad upolitycznieniem wszystkiego – od zapatrywań na miejsce Polski w Europie aż po stosunek do polowań i diety. Czy to właśnie patriotyzm à la II RP może i powinien stanowić lekarstwo na dzisiejsze schorzenia naszej obywatelskiej i państwowej wspólnoty? I tak, i nie. Nie wszystkie bowiem jego elementy pomogą dziś tę wspólnotę odbudować.
Słyszeliśmy niedawno głośne jeremiady, gdy ujawniono wyniki badań przeprowadzonych wśród młodzieży. Okazało się, że na pytanie: „Czy byłbyś skłonny poświęcić własne życie dla obrony kraju?”, pozytywnej odpowiedzi udzieliło „tylko” 26 proc. respondentów. Wielu komentatorów konfrontowało to z tradycją II RP i ówczesnego wychowania patriotycznego, stawiając „dzisiejszej młodzieży” za wzór „pokolenie Kolumbów”. Biadano nad tym, że to nie „Rudy”, „Alek”, „Zośka” i „Inka”, pomimo wysiłków edukatorów, są bohaterami wyobraźni młodych. Niewielu zwróciło uwagę, że to 26 proc. było wynikiem wyższym od zanotowanego w innych krajach. W Niemczech było to jedynie 8 proc., na Litwie 16 proc., a w Czechach 18 proc. Okazuje się, że romantyczno-ofiarna forma patriotyzmu wciąż jest obecna u jednej czwartej młodych Polaków. A co do pozostałych – nie wiemy przecież, jak zachowaliby się w momencie rzeczywistej próby.
Wbrew kasandrycznym przepowiedniom można mieć nadzieję, że pewien zdrowy rdzeń patriotyzmu czasów międzywojennych, wolny od nacjonalizmu i kultu niedemokratycznego, autorytarnego państwa, pozostanie jednak we wrażliwości młodych. Jeśli uwolni się edukację obywatelską od indoktrynacji, jeśli zbuduje się w jej ramach przestrzeń pluralizmu opinii i zachowań, a nade wszystko jeśli uda się zerwać z, niszczącym naszą historyczną i polityczną wspólnotę przekonaniem, że tylko zwolennik narodowej prawicy może być patriotą, będzie szansa na utrzymanie ciągłości polskiej formy patriotyzmu.