Logo Przewdonik Katolicki

„Szklane domy” w ruinie

Paweł Stachowiak
Prezydent Gabriel Narutowicz opuszcza Sejm po zaprzysiężeniu na urząd, 11 grudnia 1922 r. fot. Krzysztof Chojnacki /East News/Reprodukcja

Polska nie znała królobójstwa – to jeden z tych szlachetnych mitów, na których chcieliśmy odbudować nasze państwo. Upadł on sto lat temu, gdy kula zamachowcy ugodziła Gabriela Narutowicza – pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej.

Trudno nam, współczesnym, doświadczyć   entuzjazmu  jesieni 1918 r. – chwili, gdy „Polska wybuchła”. To jeden z tych dziejowych epizodów, które zrozumieć może tylko ten, kto był jego świadkiem i uczestnikiem.
Tak pisze w swych wspomnieniach Jędrzej Moraczewski: „Niepodobna oddać tego upojenia, tego szału radości, jaki ludność polską w tym momencie ogarnął. Po 120 latach prysły kordony! Nie ma «ich»! Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo! Na zawsze! Chaos? To nic! Będzie dobrze. Wszystko będzie, bo jesteśmy wolni od pijawek, złodziei, rabusiów, będziemy sami sobą rządzili. W ciągu dwóch dni nie było śladu po symbolach panowania Austriaków. Kto tych krótkich dni nie przeżył, kto nie szalał z radości w tym czasie wraz z całym narodem, ten nie doznał w swym życiu najwyższej radości. Cztery pokolenia nadaremno na tę chwilę czekały, piąte doczekało. Od rana do wieczora gromadziły się tłumy na rynkach miast; robotnik, urzędnik porzucał pracę, chłop porzucał rolę i leciał do miasta, na rynek dowiedzieć się, przekonać się, zobaczyć wojsko polskie, polskie napisy, orły na urzędach, rozczulano się na widok kolejarzy, ba – na widok polskich policjantów i żandarmów”.

„Nasz naród scen gwałtownych nie lubi”
Jesień 1918 r. i następne miesiące pomimo niepewności i zagrożeń, jak w 1920 r., nie podawały w wątpliwość wiary, że nowa Polska będzie wcieleniem szlachetnych nadziei narodu. „Szklane domy”, utopijna wizja Seweryna Baryki, którą żywił nadzieję swoją i swego syna podczas podróży przez piekło bolszewickiej Rosji, wyrażała wiarę w nową Polskę, która będzie się rozwijać bez interwencji „ich”, „obcych”. Winna stać się zatem wcieleniem idei szlachetnych, bezinteresownych, wyzbytych społecznej i narodowej niesprawiedliwości.
Entuzjazm bywa chwilowy. Przemija skonfrontowany ze skrzeczącą rzeczywistością, o którą rozbijają się naiwne wyobrażenia. Nie inaczej było przed stu laty. „Będzie dobrze. Wszystko będzie” – ufano w 1918 r. Moment radości, nadziei i wiary nie mógł trwać wiecznie. Prędzej czy później utopia „szklanych domów” musiała się skonfrontować z realiami.
„Polska nie znała królobójstwa” – to jeden z tych szlachetnych mitów, na których chcieliśmy budować nasze państwo. Pragnęliśmy wierzyć, że agresja posunięta do mordu nie jest elementem naszej tradycji. „Nasz naród scen okropnych, gwałtownych nie lubi; […] Sławianie, my lubim sielanki” – ironicznie pisał Adam Mickiewicz. Na takim micie założycielskim budowaliśmy nasze „szklane domy”, naszą odrodzoną państwowość. Wierzyliśmy, że będzie inna, nowa, sprawiedliwa i szlachetna. Cóż, taki szlachetny mit musiał prędzej czy później, roztrzaskać się o rafę rzeczywistości. W Polsce ta katastrofa przyszła przed stu laty, w grudniu 1922 r., gdy kula zamachowcy ugodziła Gabriela Narutowicza – pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej.

„Judzi, zohydza, ze czci odziera”
Jesień 1922 r. musiała wielu pozbawić złudzeń. Poziom agresji podczas ówczesnej kampanii przed wyborami do parlamentu I kadencji udowadniał, że Polska nie jest wolna od żadnych schorzeń systemu demokratycznego. Judzi, zohydza, ze czci odziera. Język propagandy politycznej w prasie 1919-1923 – tak brzmi tytuł książki opublikowanej przez Irenę Kamińską-Szmaj. Warto, aby zajrzeli do niej wszyscy, którzy sądzą, że mamy dziś do czynienia z jakimś szczególnym i bezprecedensowym nasileniem agresji w debacie publicznej… Niewiele pozostało ze szlachetnych złudzeń, ledwie cztery lata po „wybuchu” Polski. Wrogość, nienawiść i zapiekłość osiągnęły poziom, który kojarzy się z ostrzeżeniem św. Pawła: „A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli”.
Gdy zabrakło wspólnego wroga, na pierwszy plan wyszły wzajemne animozje, dla wielu ważniejsze niż dobro wspólnej ojczyzny. Wybory do sejmu i senatu I kadencji, które odbyły się w listopadzie 1922 r. według nowej, proporcjonalnej ordynacji, wyzwoliły wybujałe namiętności targające podówczas polskim społeczeństwem. Kampania była brutalna, szczególnie w wymiarze narodowym i społecznym. Obywatele polscy, niepolskiej narodowości, których było wówczas około 30 proc., zjednoczyli się w Bloku Mniejszości Narodowych. Rozbudziło to drzemiące polskie nastroje nacjonalistyczne i przeobraziło listopadowe wybory w 1922 r. w niezwykle emocjonalne starcie „swoich” i „obcych”.
Wybory wygrała prawica: endecja i chadecja skupione w bloku Chrześcijańskiej Jedności Narodowej (tzw. Chjeny). Nie była to jednak wygrana umożliwiająca samodzielne tworzenie rządu, a o partnera dla takiej koalicji było niezwykle trudno. Jedynym wyobrażalnym było PSL „Piast” Wincentego Witosa, któremu jednak nie spieszyło się do takiego aliansu.

Zaskakujący wybór
Wszystkie problemy ujawniły się podczas pierwszego aktu nowo wybranego parlamentu: wyboru prezydenta RP, który powinien zostać, zgodnie z uchwaloną w 1921 r. konstytucją marcową, wyłoniony w głosowaniu Zgromadzenia Narodowego (połączonych izb sejmu i senatu). Posłowie i senatorowie, w ogromnej większości pobawieni parlamentarnego doświadczenia, stanęli wtedy wobec klasycznego dylematu między tym, co słuszne i godne, a tym co możliwe.
Prawicowa koalicja „Chjeny” wystawiła kandydata godnego, ale niestety niewybieralnego: hrabiego Maurycego Zamoyskiego, człowieka szlachetnego, zasłużonego, o nieposzlakowanej opinii. W ówczesnym układzie sił, aby mógł zostać wybrany, nie wystarczyły głosy posłów i senatorów „Chjeny”, trzeba było jeszcze chłopów z „Piasta”. Tymczasem pan hrabia miał nieszczęście być największym wtedy w Polsce posiadaczem ziemskim, „obszarnikiem”. Oczekiwać, że głos na niego odda stronnictwo chłopskie, było, delikatnie mówiąc, naiwnością. Większość parlamentarna wystawiła zatem kandydata godnego, ale niewybieralnego i gdy przegrał, nie potrafiła tego zaakceptować. Procedury wyborcze wyłoniły Gabriela Narutowicza, czego nikt – także on sam – się nie spodziewał. W ostatniej turze wyborów stanęli przeciw sobie Zamoyski i Narutowicz. Na tego pierwszego zagłosowała „Chjena”, na drugiego wszystkie pozostałe ugrupowania, także posłowie i senatorowie mniejszości narodowych. Za Narutowiczem nie stała zatem żadna programowa koalicja, raczej przypadkowy blok „wszyscy przeciw liderowi”. Tak czy inaczej, Gabriel Narutowicz został wybrany zgodnie z konstytucją i nie było żadnych prawno-konstytucyjnych podstaw, aby ów wybór podważać.
Elekt był daleki od wyobrażeń narodowej prawicy. Polak od lat zamieszkały w Szwajcarii, profesor politechniki w Zurychu, pionier elektryfikacji Szwajcarii, kierował budową wielu hydroelektrowni w Europie Zachodniej. Gdy odrodziła się niepodległa Rzeczpospolita, wrócił do kraju i sprawował wiele ważnych funkcji, m.in. ministra robót publicznych i ministra spraw zagranicznych. Nie był szeroko znany ani popularny. Do wyborów prezydenckich nominowała go partia PSL „Wyzwolenie”, której nie był członkiem. Miał to być raczej akt politycznego wsparcia dla tego środowiska. Nikt nie liczył się z jego wyborem. Jednak 9 grudnia 1922 r. o godzinie 19.15, w piątym i decydującym głosowaniu, Gabriel Narutowicz uzyskał więcej głosów niż Maurycy Zamoyski i został pierwszym prezydentem odrodzonej Rzeczpospolitej. W zasadzie powinno to być wielkie narodowe święto, symbolizujące zakończenie czasu tworzenia suwerennego państwa. Ustalone były granice, uchwalona konstytucja, teraz zaś wybrana pierwsza głowa państwa. „Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo! Na zawsze!” – ten entuzjazm listopada 1918 r. zdawał się zyskiwać chwalebny finał.

„Jak śmieli narzucić Polsce swojego prezydenta?”
Wtedy przyszedł hejt. Tak, właśnie to współczesne słowo najlepiej ilustruje atmosferę tamtych grudniowych dni. Niech za jej symbol posłużą słowa ks. Kazimierza Lutosławskiego, posła endeckiego ugrupowania Związek Ludowo Narodowy: „Jak śmieli Żydzi narzucić Polsce swojego prezydenta? […] wpuszczenie Żyda do rodziny, do towarzystwa, do spółki, do interesu, do stowarzyszenia, do korpusu oficerskiego, do urzędu, do grona nauczycielskiego, do szkoły, do klubu, do jakiegokolwiek przejawu życia polskiego jest rodzajem zdrady stanu”.
W wyniku takiego szczucia elekt, jadący na zaprzysiężenie w otwartym lando, obrzucony został brudnym śniegiem, lżyły go tłumy zgromadzone wzdłuż Alei Ujazdowskich. Mason, ateista, żydowski sługus – krzyczała ulica. „Zawada” na drodze do prawdziwie narodowej Polski – pisał czołowy endecki publicysta Stanisław Stroński. Nie wystarczyło rzucać śnieżkami, aby tę „zawadę” usunąć, trzeba było strzelać. Narutowicz zaskoczony wyborem nosił się z myślą o jego nieprzyjęciu, gdy jednak zrozumiał, że byłaby to kapitulacja przed sfanatyzowaną tłuszczą, postanowił złożyć przysięgę.
Dlaczego narodowa prawica nie była w stanie zaakceptować jego wyboru, pomimo że był zgodny z wymogami konstytucji, którą sama współtworzyła i zaakceptowała? Otóż jej priorytetem były nie normy konstytucyjne, ale narodowy charakter państwa. Polska, wspólnota polityczna etnicznych Polaków, jej racja stanu, tożsama z interesem narodowym dominującego etosu – zaprzeczenie idei Rzeczpospolitej wielu narodów, wspólnego dobra wszystkich obywateli, bez względu na ich przynależność etniczną. Narutowicz został wybrany większością, której częścią byli posłowie i senatorowie reprezentujący Blok Mniejszości Narodowych – Żydzi, Ukraińcy, Białorusini i Niemcy. Mieli oni, jako obywatele państwa polskiego, dokładnie takie same prawa jak etniczni Polacy, głos posła i senatora Ukraińca, Żyda, Białorusina i Niemca miał zatem dokładnie taką samą wartość jak ich polskiego kolegi.
Wybór Narutowicza wywołał bunt przeciw tej fundamentalnej, konstytucyjnej zasadzie – równości obywateli wobec prawa. W imię nacjonalistycznych idei supremacji narodu zakwestionowana została prawomocność jego wyboru, który nawet jeśli zgodny z konstytucją, był sprzeczny z endeckim rozumieniem państwa narodowego. Jeśli Polska miała być państwem Polaków, to prezydent musiał być wyłoniony przez „większość polską”. Udział przedstawicieli mniejszości w jego elekcji odbierała mu prawomocność, bo przecież: „nad prawem jest dobro narodu” – jak niemal sto lat później powiedział Kornel Morawiecki. Nie może być głową państwa polskiego ten, do którego wyboru przyczynili się nie Polacy, nawet jeśli byli obywatelami polskimi. Ten pogląd, łamiący podstawowe zasady konstytucyjne, całą konstrukcję państwa jako dobra wspólnego wszystkich obywateli, wyznawała w 1922 r. partia, która uzyskała większość głosów w wyborach parlamentarnych, była większością, nie marginesem. Konstytucja i mniemane „dobro Narodu”, definiowane przez jedną partię, obie te wartości stanęły w opozycji podczas dramatycznych dni grudnia 1922 r.

„Polskę prawdziwą trzeba dopiero zdobyć”
Narutowicz, mimo protestów ulicy, hejtu prasy i niejasnego stanowiska opinii publicznej, przyjął wybór, kierując się dobrem konstytucyjnego porządku Rzeczpospolitej. Posiany wiatr agresji przywiał jednak burzę zbrodni. Ledwie kilka dni po objęciu urzędu, 16 grudnia 1922 r., prezydent podczas zwiedzania wystawy w salach warszawskiej Zachęty poniósł śmierć, zastrzelony przez Eligiusza Niewiadomskiego – fanatycznego nacjonalistę, który uznał jego osobę za ową „zawadę”, na drodze ku „prawdziwej, narodowej Polsce”.
Wróćmy jeszcze raz do słów Jędrzeja Moraczewskiego: „Nie ma «ich»! Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo! […] Będzie dobrze. Wszystko będzie, bo jesteśmy wolni od pijawek, złodziei, rabusiów, będziemy sami sobą rządzili”. To przecież nie jeden z „nich” zabił prezydenta, to jak najbardziej jeden z „nas”, „arcypolak” – można by rzec. Dokonał tej zbrodni w imię swoiście rozumianego dobra Polski.
„Musiałem uderzyć gromem, aby zbudzić tych co mniemają, że Polska już się ciałem stała, że minął czas wysiłków i ofiar i że broń można już złożyć. Tak nie jest! […] To jest dopiero Polska Piłsudskiego, Judeo-Polska. Naród polski do władzy w niej jeszcze nie doszedł. Polskę prawdziwą trzeba dopiero zdobyć i zbudować” – niech ta młodopolska retoryczna przesada nie przesłoni zasadniczej prawdy. Niewiadomski spełniał wolę tych, którzy wciąż zadawali sobie pytanie „Czyja jest Polska?”, bo nie wystarczało im, że po prostu jest. Dla nich akceptowalny był tylko taki kształt państwa, który całkowicie spełniał ich idee. Polska narodowa, Polska etnicznych Polaków, Polska odwrócona od swej wielonarodowej tradycji, Polska, która zaprzecza równości obywateli wobec prawa – dopiero państwo budowane wedle tych zasad mogliby uznać za prawdziwie suwerenne.
Ale nawet i dla tej części obywateli, którzy szczerze ubolewali nad tym aktem politycznej zbrodni, potępiali ją i jej inspiratorów, była ona mentalnym przewrotem. To wtedy opadły z oczu łuski naiwnego, choć pięknego entuzjazmu. „Zamordowanie Prezydenta Narutowicza przez nacjonalistę polskiego za to i dlatego, że został na ten najwyższy urząd wybrany głosami także mniejszości narodowych, położyło się ponurym cieniem na całym polskim międzywojennym dwudziestoleciu” – napisał pięćdziesiąt lat później Adam Ciołkosz.
Kula wystrzelona w Zachęcie zabiła nie tylko Gabriela Narutowicza. Ona roztrzaskała też „szklane domy”.

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki