To, co zaczęło się w pierwszych dniach sierpnia 1914 r., dopełniło się w radosnym uniesieniu listopada 1918 r. Odrodzenie wolnej Polski, ziszczenie pragnień i nadziei pokoleń.
„Niepodobna oddać tego upojenia, tego szału radości, jaki ludność polską w tym momencie ogarnął. Po 120 latach prysły kordony. Nie ma «ich». Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo! Na zawsze! Chaos? To nic. Będzie dobrze. Wszystko będzie, bo jesteśmy wolni od pijawek, złodziei, rabusiów, od czapki z bączkiem, będziemy sami sobą rządzili. [...] Kto tych krótkich dni nie przeżył, kto nie szalał z radości w tym czasie wraz z całym narodem, ten nie dozna w swym życiu najwyższej radości” – tak opisywał atmosferę tamtego czasu premier pierwszego rządu niepodległej Polski, Jędrzej Moraczewski.
„Polsko, nie jesteś ty już niewolnicą! […] Dzisiaj wychodzisz po wieku z podziemia, z ludów jedyny ty lud czystych dłoni. […] Żadne cię miana nad to nie zaszczycą, Co być nie mogło przez wiek twą ozdobą! Polsko, nie jesteś ty już niewolnicą! Lecz czymś największym, czym być można: Sobą!” – rymował Leopold Staff.
Niech Czytelnik wybaczy przydługie cytaty, wszak – powtórzmy za Miłoszem – „więcej waży jedna dobra strofa niż ciężar wielu pracowitych stronic”.
Naiwność, można powiedzieć, zbytek optymizmu, myślenie życzeniowe. „Będziemy sami sobą rządzili” – jakże prędko okazało się, że to nie daje żadnej gwarancji zbudowania lepszego państwa i społeczeństwa.
Już w 1922 r., gdy Eligiusz Niewiadomski zabił Gabriela Narutowicza – pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej, przyszło się rozstać z wiarą, że nasze, znaczy lepsze, sprawiedliwsze, bardziej moralne. Jak gorzkie musiało być rozstanie z przekonaniem, że jesteśmy jedynym „ludem czystych dłoni”. Pamiętamy rozczarowanie Cezarego Baryki, gdy zrozumiał, że tu nie ma szklanych domów. Jednak ta naiwna, entuzjastyczna wiara pierwszych dni, tygodni i miesięcy niepodległości była kapitałem, bez którego być może nie dałoby się wznieść gmachu nowego państwa i obronić go przed zagrożeniami.
Przez ponad rok podążaliśmy na łamach „Przewodnika” szlakiem dróg wiodących „ku Niepodległej”, a później obserwowaliśmy to, co było „tuż za jej progiem”. Teraz warto dokonać bilansu. Ocenić kapitał, oszacować koszty, nakreślić panoramę wyzwań i problemów. Wszystko, przed czym stanęły tamte pokolenia, którym przypadło być może największe z wyzwań w naszych dziejach.
Bez szklanych domów
To naprawdę nie był kraj szklanych domów. Jedynym kapitałem, którym dysponowaliśmy u początków niepodległości, byli chyba faktycznie ludzie: ich entuzjazm, zapał, wiara, ten młodzieńczy, naiwny optymizm, przebijający z cytowanych powyżej słów. Powszechne uznanie, że szansa, którą otrzymaliśmy musi zostać wykorzystana, bo kolejnej nie będzie. „Wybierać trzeba szybko, raz jeden – na wieki, jeśli wolność – to twardą, bez łez i zalotów” – pisał Kazimierz Wierzyński w wierszu Listopad 1918.
Dziś nieco nas żenuje międzywojenny kult niepodległego państwa, patos tamtego patriotyzmu, który może niekiedy bywał powierzchowny, skażony tromtadracją, ale przecież był szczerym przejawem dumy z odzyskanej niepodległości i zdał egzamin w tragicznych dniach II wojny światowej.
„Patriotyzm nasz ma do pewnego stopnia charakter ekstatyczny. Ubieramy się weń, niby [w] lśniący purpurą i złotogłowiem płaszcz królewski, podczas chwil uroczystych, zwłaszcza kiedy chcemy się innym przedstawić w tym stroju, gdy zaś nastąpi dzień powszedni, kurczymy się duchowo i wtedy patriotyzm nasz przybiera charakter powierzchowny i zdawkowy” – pisał w 1922 r. wybitny pedagog Władysław Borowski.
Mimo swych słabości był polski patriotyzm solidnym fundamentem pod budowę Rzeczpospolitej, a takiego właśnie było wtedy potrzeba. Niewiele było poza tym kapitału, z którego można byłoby czerpać środki niezbędne dla utrwalenia i wzmocnienia nowego państwa.
Nie była nim sytuacja międzynarodowa czy położenie geopolityczne. Co prawda najpotężniejsi wrogowie, niegdysiejsi zaborcy – Rosja i Niemcy – pokonani i osłabieni klęskami wojennymi i rewolucjami, nie byli w stanie przeciwstawić się odbudowie polskiego państwa, ale przecież nieuchronnym było, iż kiedyś spróbują odzyskać to, co utracili. Już w 1922 r. we włoskim Rapallo oba państwa podpisały traktat, którego jednym z zapisów było zobowiązanie do solidarnego nieuznawania granic II RP. Szlak ku paktowi Ribbentrop–Mołotow, który stał się w sierpniu 1939 r. gwoździem do trumny naszej suwerenności, został wytyczony właściwie już u jej początków. Nasze bezpieczeństwo opieraliśmy na sojuszu z Francją, która po 1918 r. zdawała się potęgą, ale jak się później okazało była sojusznikiem słabym, nieskorym do zdecydowanego działania. Ukryła się za potężnym wałem Linii Maginota i w krytycznej chwili nie dotrzymała warunków sojuszu. Silnych wrogów mieliśmy blisko, słabych przyjaciół daleko. „Sojusze egzotyczne” – jak napisał Stanisław Cat Mackiewicz.
Jeden kraj, sześć walut
Wewnątrz państwo i społeczeństwo były głęboko podzielone. Trudno znaleźć cokolwiek wspólnego i łączącego, nawet opisany powyżej patriotyczny entuzjazm nie był powszechny. Dotyczył wszak jedynie obywateli pochodzenia polskiego, a tych było około 70 proc. Reszta: Ukraińcy, Białorusini, Żydzi i Niemcy, z reguły tych uczuć nie podzielali.
Trzeba było podjąć tytaniczne zadanie integrowania państwa we wszystkich jego wymiarach. Dziedzictwo zaborów, przynależności ziem polskich do organizmów o różnych systemach politycznych, ekonomicznych, społecznych, kulturowych i religijnych, odcisnęło się głębokim piętnem.
Brak było łączącej główne ośrodki sieci komunikacyjnej, dróg i kolei. Warszawa miała dobre połączenia z Moskwą i Petersburgiem, Poznań z Berlinem, Kraków z Wiedniem, ale podróż wewnątrz kraju nastręczała ogromne trudności. Z Poznania do Warszawy trzeba było jechać przez Toruń albo przez Kalisz, bo bezpośredniego połączenia nie było.
Nie było wspólnej waluty i jednolitego rynku. W 1919 r. na ziemiach polskich funkcjonowało sześć różnych systemów walutowych, a kraj przecinały granice celne, oddzielające np. były zabór pruski. Brakowało jednolitego systemu prawnego oraz podatkowego – nowe państwo było początkowo podzielone na cztery obszary prawne. Unifikacja prawa była zadaniem koniecznym, ale wcale niełatwym. Aż do 1939 r. nie udało się go zrealizować w zakresie prawa pracy i prawa rodzinnego.
Nie funkcjonował jeden system oświatowy, brak było wspólnych programów nauczania, podręczników. Analfabetyzm był wielkim społecznym problemem. W zaborze rosyjskim mieliśmy 57 proc. analfabetów, 40 proc. w Galicji , wyróżniał się jedynie zabór pruski z 5 proc. Sytuację utrudniał dotkliwy brak kadr, jedynie w zaborze austriackim byli polscy nauczyciele i urzędnicy. Tylko tam, w Krakowie i Lwowie, funkcjonowały polskie uniwersytety. Osób ze średnim wykształceniem było w Polsce ledwie 5 proc., z wyższym najwyżej 1,5 proc.
Galicjoki, krzyżacy i bose antki
Polaków różniły mentalność, przyzwyczajenia, kultura. Wyidealizowany w okresie niewoli obraz wspólnoty narodowej zderzał się w nowym państwie z prozą codziennych relacji. A one pokazywały, że mentalnie Krakowian, Poznaniaków i Warszawiaków więcej niekiedy dzieliło, niż łączyło. Wielkopolan cechował duch pracy organicznej, umiłowanie ładu i poczucie dyscypliny. Mieszkańcy Kongresówki wierzyli w idee zbrojnego oporu, indywidualnej przedsiębiorczości, potrafili budować nieformalne struktury i omijać obowiązujące prawo. Ci z Galicji, ukształtowani w warunkach autonomii, wykazywali największe poszanowanie dla kultury, wiedzy i urzędu, ale jednocześnie mieli skłonność do tzw. austriackiego gadania, przewagi pustosłowia i czczej retoryki nad czynem. Mieszkańcy Królestwa mówili o tych z zaboru austriackiego „galicjoki”, ci zaś odwdzięczali się im określeniem „Moskale”; o Polakach z zaboru pruskiego powiadano z przekąsem „ci wykształceni”, albo nazywano ich „krzyżakami”, a oni z kolei lubili nazywać sąsiadów ze wschodu „bosymi antkami”. Nieco życzeniowo brzmiały w tej sytuacji słowa wybitnego historyka z Krakowa, Michała Bobrzyńskiego: „Każda z dzielnic ma swój wkład w sprawę wspólną – Królestwo Polskie gromadząc zapasy materialne, Galicja otwierając skarbnicę umiejętności i wiedzy, a Wielkopolska łącząc wszystkie stany w jedno polityczne ogniwo”.
Wyjątkowo dotkliwym przejawem niejednolitości państwa był problem tzw. Polski A i B – ogromnych różnic poziomu cywilizacyjnego rozwoju różnych obszarów państwa. Ziemie zachodnie, byłego zaboru pruskiego, nie odbiegały od przeciętnej europejskiej; wschód bytował niekiedy w warunkach gospodarki naturalnej. Na bagiennym Polesiu ludność pozbawiona wyraźniejszej świadomości narodowej, określająca się jako „tutejsi”, nie posługiwała się pieniądzem, była niemal samowystarczalna, stosowała handel wymienny i mieszkała w prymitywnych domostwach. Dystans między tymi terenami a odległą o kilkaset kilometrów Wielkopolską, Śląskiem czy Pomorzem można obliczać na kilkaset lat. Zniwelowanie tych dysproporcji przerastało możliwości nowego państwa.
Niekorzystny bilans
Te wszystkie wyzwania (i wiele innych, o których nie zdołałem wspomnieć) stanęły przed krajem, który wyszedł z wielkiej wojny ogromnie zniszczony i zubożony. Pisałem o tym w artykule Cmentarze w górach („PK” 17–18/2018), przypominając, jak ciężkie i niszczycielskie walki toczyły się w latach 1914–1918 na ziemiach polskich. A potem przyszły przecież kolejne wojny, aż po rok 1921. Trudno oszacować ludzkie straty. Zginęło prawdopodobnie około miliona Polaków, znacznie więcej straciło zdrowie. Kraj utracił większość swej infrastruktury: zniszczeniu uległo 55 proc. mostów, 63 proc. dworców kolejowych. Produkcja żelaza spadła do 10 proc. przedwojennej. 5 mln hektarów ziemi leżało odłogiem, straty w żywym inwentarzu wyniosły 60 proc.
Amerykańska komisja żywnościowa oceniała, że jedna trzecia ludności była zagrożona głodem. Ubóstwo przybrało rozmiary klęski i to nie tylko wśród warstw niższych. Urzędnik średniego szczebla na początku 1922 r. wydawał na żywność 60 proc. swych dochodów, gdy w 1913 r. odsetek ten wynosił jedynie 35 proc. Gdzież było myśleć o budowie nowoczesnego państwa, dalekosiężnych celach integracyjnych, pracy nad wyrównaniem poziomu cywilizacyjno-kulturowego ludności, gdy kraj był zniszczony, pozbawiony większości swego potencjału ekonomicznego i pogrążony w zastoju?
Bilans startu II Rzeczypospolitej nie był zatem zrównoważony: „winien” przeważało nad „ma”. Gdy z perspektywy stu lat patrzy się na tamte czasy, poraża nas skala problemów. Nasze doświadczenia transformacji Polski po 1989 r., które wydawały się nam tak bezprecedensowo trudne i bolesne, blakną zdecydowanie, gdy spojrzymy na nie przez pryzmat doświadczeń pokolenia odbudowującego Polskę po roku 1918. Gdy podejmujemy próbę oceny tego, co się wtedy udało, a co nie, gdy stajemy wobec jakże wielu niedostatków, zaniedbań, błędów wówczas popełnionych, budzi się w nas niekiedy chęć demitologizacji tamtej Rzeczypospolitej, eksponowania biedy, ciemnoty, niesprawiedliwości, narodowego i społecznego ucisku. Historia, jako nauka, nie potrzebuje mitów. Ludzie, jeśli mają być wspólnotą, muszą jednak takowe posiadać. Mit II RP, wskrzeszonej w trudzie Polonia Restituta, jest nam potrzebny. Dlatego pamiętajmy nie tylko o jej słabościach, ale patrzmy na nie przez pryzmat wielkości wyzwania, które stało przed jej twórcami.