Byli polskim wojskiem uformowanym na Syberii. Walczyli o wolność Polski, której większość z nich nigdy nie widziała. Więcej z nich jednak zginęło w czasie powrotu do ojczyzny niż w czasie walk z bolszewikami. Kto dziś o nich wie? Kto pamięta?
Blisko półtora wieku polskie pokolenia różnymi drogami dążyły do niepodległości. Ale już w czasie I wojny światowej na Zachodzie czy też w Rosji formowały się polskie oddziały walczące o niepodległość.
U boku „białych”
Już od ponad roku Rosję zżerał rak bolszewickiej rewolucji, kiedy w styczniu 1919 roku zaczęła powstawać na Syberii V Syberyjska Dywizja Strzelców Polskich, zwana potocznie Dywizją Syberyjską. Pierwszym celem jej inicjatorów była walka o wolność Polski. Równorzędnym – powrót do ojczyzny przodków. Oddziały wojskowe organizowały się w wielu miejscach Syberii: m.in. w Czelabińsku, Irkucku, Ufie. Proces formowania dywizji trwał wiele miesięcy. Powstała w Bogorusłanie, pod ogólnym dowództwem wojsk czecho-słowackich. V Syberyjska Dywizja Strzelców Polskich gromadziła ponad jedenaście tysięcy żołnierzy i oficerów zebranych niemal z całej Rosji, choć dominowali mieszkańcy Syberii. Dowodzili pułkownicy Kazimierz Rumsza i Walerian Czuma. Zadaniem dywizji była przede wszystkim walka z bolszewikami wespół z armią Aleksandra Kołczaka. Później – osłanianie przed oddziałami sowieckimi wycofujących się z Rosji wojsk czecho-słowackich. Z powodu braku uzbrojenia, wyżywienia i nieumiejętnej polityki admirała Kołczaka wobec rosyjskiego narodu, wojska „białych” ponosiły coraz większe klęski. W styczniu 1920 roku admirał został wydany bolszewikom, rozstrzelano go, a jego kilkudziesięcioosobowy sztab, po wielotygodniowych torturach, utopiono w morzu.
W tym samym miesiącu, w miejscowości Klukwiennaja, V Dywizja przestała istnieć. Za sobą miała rok bohaterskich walk na rozległych przestrzeniach kolei transsyberyjskiej. Przed sobą – dramatyczny odwrót do Polski. Mimo złożenia broni, dowódcy sowieckiej armii tylko niewielkiej części polskiego wojska pozwolili opuścić bolszewicką Rosję. Do czasu podpisania przez Polskę i Rosję, w 1921 roku, Traktatu Ryskiego ledwie półtora tysiąca wojska wróciło do Polski. Ci, którym udało się opuścić Rosję w 1920 „zdążyli” jeszcze wziąć udział w obronie Warszawy, jako Brygada Syberyjska. Większość jednak bolszewicy zatrzymali w Rosji Sowieckiej jako jeńców wojennych – traktowanych jako niewolnicy. Część z nich osadzono w sowieckich obozach jako przestępców, antysowieckich agitatorów.
Zamknięte archiwa
Dziś o niezwykle dramatycznych losach Polaków z V Dywizji niewiele wiadomo. Powstały jedynie dwie publikacje i kilka fragmentarycznych wspomnień jej żołnierzy i oficerów. Niezwykle cennym świadectwem jest również album fotograficzny z tamtego czasu. Jan Wiśniewski z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, jako jeden z nielicznych polskich historyków, zajmuje się badaniami nad tą formacją.
– Tak na dobrą sprawę istnieje tylko jedna praca na temat V Dywizji, którą napisał Henryk Bagiński. Owszem, są opracowania o polskich korpusach, ale dywizja jest pomijana. Dopiero na podstawie strzępów dokumentów trzeba odtwarzać losy V Dywizji. A sowieckie archiwa są dla nas do dziś zamknięte, choć wiemy, że jest tam mnóstwo materiałów – podkreśla dr Wiśniewski. – A jest to niezwykle ważna formacja, która wzięła udział zarówno w walkach na terenie Syberii, jak również w Polsce. I w sposób nierozerwalny wchodzi do historii oręża polskiego.
Dobytek na sankach
Skład V Dywizji stanowili przede wszystkim polscy żołnierze armii rosyjskiej, ale też Polacy, jeńcy wojenni, którzy dostali się podczas I wojny światowej do rosyjskiej niewoli z armii austriackiej. Czuli oni ogromną niechęć do bolszewików – to, co proponowali „czerwoni”, w żaden sposób nie przystawało do polskiej kultury, mentalności. Woleli więc walczyć razem z Kołczakiem, mimo że ten wciąż uznawał Polskę za integralną część Rosji.
Jednym z polskich żołnierzy był gimnazjalista Stanisław Bohdanowicz. Z nieukrywaną dumą wstąpił do kompanii łączności w tej „zbieranej” armii. Tak opisywał swoje pierwsze dni w V Dywizji: „[…] Zobaczyłem dużo ochotników w najrozmaitszym umundurowaniu. Obok płaszczy rosyjskich, austriackich i niemieckich było sporo płaszczy różnych rosyjskich szkół średnich. Wszyscy się kręcili, stukali obcasami, biegali, aby tylko się rozgrzać, bo mróz był potężny. Sporo było młodych chłopców, przeważnie uczniów, większość jednak stanowili żołnierze armii austriackiej. […] Miałem w ręku karabin rosyjskiej piechoty, zacząłem oglądać karabiny kolegów – niemieckie, austriackie, japońskie, angielskie i nawet parę włoskich. Zdziwiony taką rozmaitością zapytałem skąd te karabiny. Jedni odpowiadali, że to ich własność, niektórzy podostawali od znajomych i krewnych, inni kupowali od żołnierzy armii carskiej, którzy pouciekali do domów. […] Po komendzie Sekcjami na prawo zachodź zrobił się bałagan. Nieznajomość polskich komend i toboły poplątały nam szeregi. Żołnierze z armii austriackiej mieli ogromne toboły, niektórzy wieźli je na sankach nie mogąc udźwignąć na plecach. Z podziwem patrzyłem na cale stosy tego rupiecia. Jakieś worki, kuferki, miednice z blachy, wiadra, piły, siekiery. Śmiesznie wyglądali ci obładowani brodaci chłopi. […] Umundurowanie i uzbrojenie było rozmaite, żołnierze zresztą mało czym różnili się od kołczakowskich, chyba byli lepiej odżywieni, czyściejsi no i mieli orzełki na wysokich papachach z koźlej skóry. Lecz nie bardzo było je widać, bo ginęły wśród kudłów […]” *.
Skręty z dokumentów
W lecie 1919 roku kołczakowska ofensywa na Syberii załamała się. Bolszewicy zajmowali coraz większe tereny, od Kazania po Krasnojarsk, gdzie wobec przeważających sił „czerwonych” V Dywizja zrezygnowała z dalszej walki. Wojska alianckie i kołczakowskie rozpoczęły dramatyczne wycofywanie się z terenów zajętych przez Sowietów. „Powoli posuwając się, wciąż liczyliśmy na mapie Syberii kilometry; ile ich jeszcze zostało do Władywostoku. Tam miały podobno czekać francuskie okręty, aby zawieźć nas do Polski. Ale z każdym dniem coraz trudniej było się do tych okrętów dostać. […] Bolszewicy, korzystając ze swej ogromnej przewagi, zaczęli otaczać nasze oddziały chcąc zmusić je do poddania się. Nie było czasu i możności zbierać rannych, każdy się bił do ostatniego tchu, nie chcąc żywym dostać się w ręce bolszewików, bo wiedział co go u nich czeka. Bolszewicy, jak zwykle nie żałowali ludzi, pchali ich do ataku kolumnami. Gdy pod ogniem karabinów maszynowych zwalił się jeden szereg, jak spod ziemi wyrastał drugi, trzeci. Zabitych i rannych zawieja pokrywała momentalnie śniegiem. […] Cały garnizon kołczakowski stojący w mieście Tajga przeszedł już na stronę bolszewików i wspólnie z nimi idąc z zachodu w ślad za naszymi eszelonami, napadał w nocy na nasze pociągi. Wywiązał się zacięty bój trwający dobę. A przy tym rosyjscy kolejarze psuli zwrotnice i tory, tak że nie można było wyprowadzić eszelonów ze stacji. Po długiej i uciążliwej walce, przy zawiei śnieżnej i silnym mrozie, gdy po odnodze magistrali syberyjskiej przybył na pomoc bolszewikom garnizon z Tomska, nasze wojsko zmuszone było porzucić eszelony i, wciąż ostrzeliwując się i przenosząc do kontrataków, wycofać się ze stacji”.
Podczas kolejnej potyczki Stanisław Bohdanowicz, wraz z kilkudziesięcioma żołnierzami, dostał się do sowieckiej niewoli. Tam, podobnie jak inni żołnierze, został obrabowany ze wszystkiego: zegarka, pióra, portfela, a nawet z nieco lepszego niż sowiecki munduru. Ale też i z dokumentów „[…] Prosiłem tylko, żeby mi oddał dokumenty, ale odpowiedział, że przydadzą się do kręcenia papierosów. W ten sposób zginęły mi rozmaite legitymacje, papiery wojskowe […]”.
Nieraz ze śniegu wystawały jakieś nogi
Stanisław Bohdanowicz po latach niewoli wracał w styczniu 1922 roku do Polski. Jechał sowieckimi drogami znaczonymi zmarłymi: „W Smoleńsku staliśmy niedługo […] Od Moskwy począwszy spotykaliśmy dużo pociągów z repatriantami, którzy marli na tyfus, jak muchy. Nikt nie zadawał sobie trudu wynoszenia trupów dalej, wyrzucano zmarłych w śnieg między tory i tu wśród nieczystości wylewanych z wagonów i ludzkich odchodów zastygali w najrozmaitszych pozycjach. Nieraz ze śniegu wystawały jakieś nogi, lub głowa. Leżały tak między torami trupy kobiet, mężczyzn i dzieci […]”.
Opisane przez Stanisława Bohdanowicza losy żołnierzy V Dywizji tylko w mikroskopijnym stopniu obrazują dramat polskiego żołnierza, który walczył o Polskę często znając ją tylko z opowiadań. W znakomity jednak sposób pokazują, jaką wartością było wówczas pojęcie „Polska”. Po kilkuletniej sowieckiej niewoli do kraju wróciła jedna czwarta z ponad jedenastu tysięcy polskich żołnierzy V Syberyjskiej Dywizji Strzelców Polskich.
* Cytaty pochodzą z książki: Stanisław Bohdanowicz, „Ochotnik” Karta, 2006