Jedne to bardzo emocjonalne napaści na przeciwników, często połączone z równie gorącymi pochwałami „swoich”. Część tzw. dziennikarstwa tożsamościowego.
Drugi typ tekstów to z kolei „chłodne analizy”, w których autorzy spekulują, co się komu opłaca, a co nie. W kategoriach szans wyborczych i mniej lub bardziej udanych gier. Ten drugi typ tekstów jest rzadszy niż pierwszy. Zwłaszcza „swoim” doradza się rzadko. Niemniej takie teksty jeszcze się zdarzają.
Pierwszy rodzaj publicystyki prowadzi do postawy politycznego kibolstwa. A drugi – nie zawsze wystarczy. Mnie zdarza się od wielkiego dzwonu napisać w jeszcze innym tonie. Nie tak dawno krytykowałem pomysł Polskiej Fundacji Narodowej, aby stulecie niepodległości uczcić rejsem dookoła świata i udziałem w regatach. Pytałem, czy istotnie żeglarstwo to tak popularny sport, aby odegrać ważną rolę propagandową. Czy przyniesie coś komuś poza uczestnikami i firmami, które zarobią.
Ale pytałem o coś jeszcze. PFN zbiera pieniądze nie z budżetu, ale jednak w jakiejś mierze publiczne. Od spółek skarbu państwa. Pytałem więc, czy godzi się sponsorować żeglarzy, skoro na przykład w Warszawie liceum dla dzieci ze Wschodu, potomków Polaków z Ukrainy, Białorusi, ba, Uzbekistanu czy Kazachstanu, trzeba dofinansowywać drobnymi datkami ludzi. A może najlepszą promocję Polski byłoby ruszenie z wielką akcją repatriacji? Gdzieś to padało w kampaniach obecnie rządzącej prawicy.
No właśnie, prześladuje mnie myśl, że nie godzi się wydawać na pewne rzeczy, kiedy nie starcza na inne, zdawałoby się podstawowe. Czy Polskę stać na wspaniałe stadiony, kiedy chorzy ludzie, także dzieci, nie mogą się doczekać najpotrzebniejszych operacji. Pytam o to od czasu do czasu. Nie po to, aby wesprzeć kogoś przeciw komu. I nie w kategoriach doradzania, co jest najkorzystniejsze z punktu widzenia szans wyborczych.
W piątek ukazał się mój tekst w „Polsce the Times”. Pomijając uwagi na temat powodzenia projektu „Morawiecki premierem”, tekst był apelem. Apelem do szefa rządu, aby zrobił coś z problemem niepełnosprawnych dzieci i przykutych do ich łóżek i wózków rodziców. Choć nie daje to takich wymiernych korzyści wyborczych jak rozdanie wyprawek szkolnych wszystkim rodzinom jak leci.
Premier zareagował kilka godzin później – między innymi zapowiedzią daniny pobieranej od najbogatszych na takie potrzeby. Nie mam z tym zasadniczego problemu, inaczej widzę państwo i społeczeństwo niż liberałowie. Zastanawiam się nad jednym. Dlaczego akurat ta grupa, której potrzeby finansowe nie są wielkie, ma być wskazywana jako powód do nakładania dodatkowych „danin”? Dlaczego o wiele potężniejsze projekty mogą być finansowane ze „zwykłego opodatkowania”, które podobno jest skuteczniej egzekwowane niż kiedyś?
A w tym jednym przypadku mówi się: no chore, niesprawne dzieci tyle nas kosztują, że jeśli nie chcecie, żeby nas straszyły z ekranów telewizorów, to płaćcie „dodatkowo”. A może najpierw wesprzyjmy te dzieci, a potem pomyślmy o wyprawce dla każdego łącznie z dziećmi milionerów? Moralnie ta kolejność wydaje mi się oczywista. Widzę w tej formule podatku „specjalnie dla nich” jakąś oschłość, brak empatii. Choć daniny na najbardziej potrzebujących zwalczać nie zamierzam.
Jedni zarzucają mi naiwność, bo apeluję do premiera i wierzę w jego dobrą wolę. Tak, wierzę. Sądzę, że ta formuła „daniny” to wciąż niezręczność. Inni uważają, że robię naszemu rządowi „kłopot”. W tym sensie jestem naiwny. Uważam, że takie tematy „polityczne” nie przestały być tematami moralnymi.