Protest niepełnosprawnych w Sejmie to dla Prawa i Sprawiedliwości wyjątkowo niekomfortowa sytuacja. W końcu partia Jarosława Kaczyńskiego kreuje się na obrońcę wykluczonych oraz najsłabszych. I do tej pory udowodniła, że potrafi być szczodra.
Tymczasem gdy definitywnie najsłabsza grupa w społeczeństwie sama postanowiła upomnieć się o wsparcie od państwa, nagle zaczęły się schody: sytuacja budżetowa okazała się jednak nie tak doskonała, socjalne zacięcie obecnej władzy jakby osłabło. Wyborcy słusznie mogą pytać, dlaczego na wyprawkę szkolną dla wszystkich dzieci (także zamożnych) pieniądze mają się znaleźć, ale na dodatek rehabilitacyjny dla osób niepełnosprawnych już ich znaleźć nie sposób.
Zapędzony w kozi róg PiS postanowił zrobić wreszcie to, do czego kilkukrotnie się przymierzał – podnieść podatki najbogatszym. Człowiek postawiony pod ścianą niejednokrotnie podejmuje działania, których w warunkach komfortu by nie podjął. W tym wypadku sprawa jest jednak bardziej skomplikowana.
Słuszna idea
Żeby zdobyć brakujące pieniądze na wsparcie dla niepełnosprawnych, rządzący postanowili wprowadzić nową instytucję w polskim systemie podatkowym – daninę solidarnościową. Według informacji Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej płacić ją będą osoby, które osiągną ze wszystkich źródeł roczny dochód przekraczający 1 mln zł. Mowa o dochodzie pomniejszonym o składki na ubezpieczenie społeczne, więc według ministerstwa objęte nim będą osoby o miesięcznych zarobkach wynoszących co najmniej 87 tys. zł. Danina będzie wynosić 4 proc. i będzie płacona jedynie od nadwyżki z miliona, a więc osoba z dochodem 1 mln 100 tys. zł zapłaci 4 tys. złotych.
Danina będzie nakładana dopiero po wykazaniu przekraczającego milion złotych dochodu w zeznaniu rocznym, a więc za 2019 r. zostanie zapłacona w 2020 r. Według szacunków daninę tę zapłaci około 25 tys. osób, a rząd chce w ten sposób zdobyć 1,15 mld zł, co zostanie w całości przeznaczona na wsparcie osób niepełnosprawnych.
Sama idea wyższego opodatkowania najzamożniejszych nie jest niczym niespotykanym. Wielu komentatorów uważa to za socjalistyczne bawienie się w Robin Hooda, ale to rozwiązanie typowe dla kapitalistycznych krajów Zachodu. To właśnie w byłych republikach radzieckich z Rosją na czele jest to rozwiązanie niespotykane. I nic dziwnego, bo wtedy podatek ten musieliby płacić trzęsący wszystkim oligarchowie.
W większości krajów Europy Zachodniej najwyższa stawka podatku dochodowego przekracza 40 proc., a w niektórych nawet i 50 proc. (w Austrii najbogatsi płacą od pewnej kwoty podatek wysokości 55 proc., a w Holandii 52 proc.; nawet w USA funkcjonuje aż 7 stawek podatku dochodowego, a najwyższa wynosi 37 proc. – dla rocznych dochodów powyżej pół miliona dolarów). Nie ma więc wątpliwości, że idea, by bogaci płacili wyższe podatki, w świecie rozwiniętym jest w pełni rozumiana – skoro wspólnota umożliwiła komuś dorobienie się bardzo dużych pieniędzy, to sprawiedliwe jest, że taka osoba dokłada się w nieco większy sposób. Tym bardziej że bogaty odczuje dodatkowe kilka procent podatku w dużo mniejszym stopniu niż ubogi.
Podatek nazwany daniną
Niestety, w Polsce dalecy jesteśmy od powyższego modelu. Co prawda istnieje formalnie progresja podatkowa, jednak w praktyce jest ona omijana: drugą stawkę PIT płaci zaledwie 3 proc. podatników. Jak to możliwe? Zdecydowana większość najlepiej zarabiających Polaków przechodzi na samozatrudnienie, które umożliwia korzystanie z liniowej stawki PIT na poziomie 19 proc. Z tego rozwiązania korzysta np. 82 proc. Polaków, którzy osiągają roczny dochód przekraczający 1 mln zł. Tak naprawdę z tej furtki nie korzystają tylko najlepiej zarabiające osoby z sektora publicznego. W sektorze prywatnym niemal każdy, kto wyraźnie przekracza kwotę drugiego progu podatkowego (85 tys. zł rocznego dochodu), przechodzi na samozatrudnienie.
Z tego punktu widzenia można by dojść do wniosku, że danina solidarnościowa to krok w dobrym kierunku. Choć jest ona dla niepoznaki nazwana daniną, będzie de facto dodatkowym progiem podatkowym. Drugim – 23-procentowym dla milionerów na podatku liniowym – i trzecim – 36-procentowym dla milionerów na skali podatkowej. Smaczku sprawie dodaje fakt, że trzeci próg podatkowy swego czasu zniósł pierwszy rząd PiS, który wtedy jeszcze pod przywództwem Zyty Gilowskiej prowadził liberalną politykę gospodarczą.
Co więcej, danina będzie nakładana na każdego, kto wykaże w osobistym rozliczeniu rocznym 1 mln zł dochodu, a więc obejmie także właścicieli spółek, którzy swoje dochody czerpią z dywidend, także opodatkowanych liniowym 19-procentowym „podatkiem Belki”. Tak więc danina solidarnościowa będzie dodatkowym progiem podatkowym, który obejmie wszystkich, bez wyjątku, zarabiających ponad milion rocznie. To mocna strona tej propozycji.
Diabeł tkwi w szczegółach
Niestety, tej reformie można postawić przynajmniej dwa zarzuty. Po pierwsze, będzie ona tylko półśrodkiem. Nie likwiduje ona furtek w systemie podatkowym, z których korzystają najbogatsi Polacy, lecz jedynie sprawia, że będą musieli się oni nieco bardziej podzielić swoją zamożnością. Prezesi spółek nadal będą przechodzić na samozatrudnienie, udając przedsiębiorców, by skorzystać z bardziej atrakcyjnego dla nich podatku liniowego. Danina obejmie także tych, którzy płacą drugą stawkę PIT, a więc liniowcy wciąż będą tak samo uprzywilejowani wobec rozliczających się skalą. System podatkowy nadal będzie więc skłaniać do optymalizacji podatkowej i otwierania fikcyjnego samozatrudnienia. Tak na prawdę może to wręcz skłonić tych milionerów, którzy jeszcze się ostali na skali podatkowej, do przejścia na podatek liniowy, bo skoro ustawodawca obciąża ich dodatkowym 4-procentowym podatkiem, ale utrzymuje możliwość korzystania z przywileju podatku liniowego, to dlaczego mają być gorsi? Zamiast więc płacić od nadwyżki z miliona w sumie 36 proc. podatku, będą woleli płacić 23 proc. To może sprawić, że szacunki ministerstwa o 1,15 mld zł dodatkowych wpływów okażą się zbyt optymistyczne.
Drugi zarzut dotyczy już mechanizmu łączenia daniny solidarnościowej z pomocą dla niepełnosprawnych. Całość wpływów z daniny będzie zasilać Solidarnościowy Fundusz Wsparcia Osób Niepełnosprawnych. Z niego rząd będzie chciał sfinansować spełnienie postulatów protestujących opiekunów. Przypomnijmy, że wciąż nie został spełniony ich kluczowy postulat 500-złotowego dodatku rehabilitacyjnego, którego koszt według szacunków samych opiekunów ma wynieść około 1,5 mld zł rocznie. To kwota bardzo zbliżona do docelowej sumy, którą będzie dysponował co roku fundusz. Będzie to więc sprawiać wrażenie, że dodatek rehabilitacyjny jest „fundowany” niepełnosprawnym przez polskich milionerów. Może to podsycać kolejne niepotrzebne napięcia. Zresztą niepełnosprawni zaraz po ogłoszeniu konstrukcji daniny zaprotestowali przeciwko niej, apelując do najbogatszych by... jej nie płacili. Powiązanie dochodów najbogatszych z ilością środków w funduszu ma także negatywne konsekwencje praktyczne. Wystarczy, że dochody z daniny okażą się niższe od planowanych, choćby z powodu gorszego roku. I co wtedy – rząd będzie miał pretensje do najbogatszych, że nie stanęli na wysokości zadania?
Wsparcie dla niepełnosprawnych powinno być finansowane bezpośrednio z budżetu, bez tworzenia specjalnego funduszu, którego wysokość będzie niepewna i zależna od różnych czynników. Najbogatsi powinni płacić wyższe podatki, lecz w ramach powszechnego systemu podatkowego, a nie za pośrednictwem nadzwyczajnych danin. Niestety, nie po raz pierwszy okazało się, że dobre idee można zepsuć chodzeniem na skróty.