Parlament nowej kadencji jeszcze na dobre nie zaczął funkcjonować, a przeżył już pierwszy poważny spór. Nie tylko między koalicją rządzącą a opozycją, lecz nawet między samymi koalicjantami. Zapowiadane już w zeszłej kadencji zniesienie ograniczenia rocznych składek ZUS wywołało gorące dyskusje w obozie władzy. Jeśli ktoś zapomniał, że od czterech lat w rzeczywistości rządzi nami koalicja trzech partii (PiS, Solidarnej Polski i Porozumienia), to mógł sobie o tym przypomnieć. Ugrupowanie Jarosława Gowina jednoznacznie opowiedziało się przeciw forsowanemu przez rząd rozwiązaniu.
Sprawa się jeszcze bardziej skomplikowała, gdy możliwość poparcia projektu zapowiedzieli niektórzy posłowie Lewicy, opatrując to jednak pewnymi warunkami, co oburzyło liberalną część opozycji. Finalnie PiS projekt wycofało, za to własny złożyła Lewica. Tak więc próba korekty systemu emerytalnego doprowadziła do napięć po obu stronach politycznego sporu. Niestety, w tej dyskusji znów umykała istota samej reformy składek ZUS, którą przeprowadzić tak czy i inaczej trzeba.
Wyłom w systemie
Cały pomysł sprowadzał się do likwidacji ledwie jednego rozwiązania: ograniczenia rocznej podstawy wymiaru składek do 30-krotności prognozowanego średniego wynagrodzenia. Obecnie jest tak, że osoby, których roczne zarobki w pewnym momencie przekroczą ten próg, przestają płacić składki na ubezpieczenie emerytalno-rentowe. W 2019 r. próg ten wynosił niecałe 143 tys. zł, tak więc każdy, kto zarabia więcej niż 12 tys. zł miesięcznie, zapłaci proporcjonalnie niższe składki emerytalne niż reszta zatrudnionych. Osoba zarabiająca 75 tys. złotych miesięcznie już od marca przestała płacić składki emerytalne, gdyż w lutym przekroczyła próg. To sprawia, że najzamożniejsi nie dokładają się do polskiego systemu ubezpieczeń społecznych w takim stopniu, w jakim by mogli. Trzeba jednak pamiętać, że mówimy tylko o składkach emerytalno-rentowych. Pozostałych składek, a więc chorobowej, zdrowotnej czy wypadkowej, ta ulga nie dotyczy.
Rządzący postanowili więc zatamować tę wyrwę w polskim systemie ubezpieczeń społecznych. Dzięki zniesieniu ograniczenia podstawy wymiaru składek wszyscy pracownicy płaciliby procentowo takie same daniny do ZUS-u, co miałoby zwiększyć sprawiedliwość ekonomiczną. Miałoby też uprościć system, gdyż w obecnej sytuacji dochodzi do błędów – podobno zdarzają się sytuacje, że księgowi nie zauważają przekroczenia limitu i mimo to przekazują składki. A ZUS w takiej sytuacji nie zwraca ich, tylko księguje na poczet przyszłych należności – zwraca je tylko wtedy, gdy ubezpieczony zwróci się o to pisemnie. Według uzasadnienia do projektu ustawy wpływy do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS) miałyby wzrosnąć o 7 miliardów złotych rocznie. Siłą rzeczy, mniej więcej o taką kwotę spadłaby dotacja budżetowa do FUS, a więc o tyle więcej pozostałoby w kasie państwa na spełnienie szeregu obietnic wyborczych, takich jak budżet z zerowym deficytem w 2020 r.. Wycofanie się ze zniesienia 30-krotności będzie zresztą oznaczało konieczność szybkiej nowelizacji budżetu.
Przemilczane wątpliwości
Każda reforma zwiększając daniny publiczne, spotyka się z głosami oburzenia, tak było też i tym razem. Liberalni komentatorzy i politycy oświadczyli, że to uderzenie w klasę średnią. Trudno jednak uznać tych, którzy mieli zapłacić wyższe składki, za średniaków. Zmiana dotyczyłaby zaledwie 370 tys. najlepiej zarabiających, czyli około 2 proc. pracujących. Mowa więc o elicie zarobkowej. Rządzący zwracali też uwagę, że zwiększyłoby to ich bezpieczeństwo emerytalne, gdyż większe składki oczywiście zapewniłyby im wyższe świadczenia w przyszłości. Nie miało to być więc zwykłe podniesienie podatków. Poza tym zwiększyłoby to także stabilność części ubezpieczonych, których zarobki zmieniają się w czasie. Jeśli więc w kolejnych latach będą zarabiać znacznie mniej, dzięki zniesieniu 30-krotności ich kapitał zgromadzony w ZUS finalnie byłby większy.
Problem nie leży w samych argumentach, na które powoływali się rządzący, ale raczej w tym, czego nie mówili. W uzasadnieniu do ustawy nie było np. wskazanego kosztu, jaki w długim terminie poniósłby ZUS z tytułu zwiększonych świadczeń w przyszłości. Nie wiedzieliśmy więc właściwie, jak to wpłynie na system emerytalny w perspektywie najbliższych dekad. Zniesienie 30-krotności sprawiłoby także, że te 370 tys. najlepiej zarabiających pracowników płaciłoby nieco niższą składkę zdrowotną. A to wynika z faktu, że składki emerytalno-rentowe zmniejszają podstawę opodatkowania, od której wylicza się składki do NFZ. Wpływy do systemu opieki zdrowotnej nieco by spadły. O ile? Również nie było o tym ani słowa, a przecież środków w służbie zdrowia już teraz brakuje.
Nie wiadomo też, w jakim stopniu zwiększyłyby się nierówności między emerytami. Obecnie polskie świadczenia emerytalne są dosyć „płaskie”. W 2017 r. emerytura minimalna wynosiła 1 tys. złotych, a średnia 2,14 tys. złotych. Zniesienie 30-krotności sprawiłoby, że nierówności dochodowe w systemie emerytalnym byłyby znacznie wyższe, co potencjalnie mogło spowodować napięcia społeczne na tym tle.
Kowal zawinił, cygana powiesili
Niektórych z tych wad nie ma projekt, który złożyła część Lewicy. Mowa w nim o wprowadzeniu emerytury maksymalnej wysokości niecałych 16 tys. zł oraz podniesieniu emerytury minimalnej do 1600 zł. Jeśli ktoś uzbierałby na swoim subkoncie w ZUS-ie kwotę, która dawałaby świadczenie powyżej 16 tys., jego składki zamieniałyby się w podatek. Można więc powiedzieć, że w ten sposób zwiększylibyśmy progresję polskiego systemu podatkowego kuchennymi drzwiami. Progresywny system podatkowy na Zachodzie jest standardem – w wielu krajach UE najzamożniejsi płacą podatek nawet nieco wyższy niż 50 proc., więc nie byłoby to niczym niezwykłym. Pytanie jednak, czy zamiast takiej ekwilibrystyki nie prościej byłoby po prostu wprowadzić dodatkową stawkę PIT, której próg dochodowy wynosiłby 143 tys. zł. Byłoby bardziej przejrzyście i nie wprowadzałoby zamętu do systemu emerytalnego. Kłopot w tym, że większość polskich polityków tematu progresji podatkowej boi się jak ognia.
Największym problemem jest jednak co innego. Rządzący sporo mówią o przywróceniu sprawiedliwości w polskim systemie składkowym, tymczasem prawdziwym źródłem niesprawiedliwości nie jest wcale 30-krotność, tylko składki płacone przez przedsiębiorców. Oni płacą ryczałtową stawkę 1250 zł, nawet jeśli zarabiają dziesiątki tysięcy złotych miesięcznie. Dodatkowo korzystają z podatku liniowego 19 proc. W ten sposób rozlicza się około 600 tys. najzamożniejszych Polaków. Ich te zmiany nie dotknęłyby w żaden sposób, gdyż obciążeni zostaliby tylko najzamożniejsi etatowcy, którzy już teraz płacą składki proporcjonalne do dochodu (aż do granicy 30-krotności) oraz drugą stawkę PIT 32 proc. Zarówno propozycje PiS, jak i Lewicy sprawiłyby, że byliby oni traktowani jeszcze gorzej w stosunku do najzamożniejszych Polaków. Nic więc dziwnego, że przeciw tym zmianom protestował nawet NSZZ „Solidarność”, który w większości przypadków stoi murem za rządem.
Abstrahując już od faktu, że zniesienie 30-krotności mogłoby część z tych ostatnich najlepiej zarabiających etatowców skłonić do przejścia na samozatrudnienie, to przecież z ich perspektywy zmiany proponowane przez rząd i Lewicę wprowadziłyby jeszcze większą niesprawiedliwość. Jeśli rzeczywiście sprawiedliwość społeczna przyświeca polskim rządzącym, to w pierwszej kolejności powinni oni sięgnąć do kieszeni tych 600 tys. najbogatszych samozatrudnionych, a nie 370 tys. zamożnych pracowników. A zniesieniem 30-krotności można by się zająć po „urealnieniu” składek płaconych przez przedsiębiorców.