Papież Franciszek przyznał się, że mając 42 lata korzystał z pomocy psychoterapeuty. Był wtedy przełożonym prowincji zakonu jezuitów. Niektórzy twierdzą, że było to niepotrzebne przyznanie się do słabości i że także dzisiaj może mieć chwiejne stany emocjonalne.
– Korzystanie z pomocy psychologa nie jest oznaką słabości, ale odwagi, a nawet dojrzałości. Pomoc terapeutyczna nie jest tylko ukierunkowana na leczenie zaburzeń psychicznych, ale także na przejście przez wszelkiego rodzaju kryzysy. Osoba przychodząca do psychoterapeuty może być zdrowa psychiczne, ale równocześnie wystawiona na wyzwania, które stają się dla niej bardzo stresogenne, i o własnych siłach nie potrafi się z nimi uporać. Stereotyp, że jak ktoś idzie do psychiatry, to ma problemy z głową, a jak do psychologa to problemy z rodziną, jest bardzo utrwalony. A przecież jak ktoś idzie na rozmowę do księdza, a tym bardziej jeśli korzysta z kierownictwa duchowego, to nie tylko dlatego, żeby się lepiej modlić, ale aby w wierze i z pomocą drugiego człowieka dojrzalej przechodzić przez różne trudności życiowe.
To znaczy, że Franciszka przerastała jego funkcja?
– Papież skorzystał z pomocy psychologa, będąc przełożonym prowincji, w której wiele się działo ze względu na sytuację polityczną, a ponadto sam był wystawiony na bardzo duży stres, a nawet ryzyko śmierci. Nie dziwi mnie więc, że potrzebował pomocy, aby sobie z tym wszystkim poradzić. Pewnie chciał również zweryfikować, co nim kieruje, jakie przeżywa emocje i jakie mają one na niego wpływ, będąc odpowiedzianym za wielu ludzi. Chciał lepiej zrozumieć siebie, po to, aby lepiej służyć innym. Długość i częstotliwość jego kontaktów z psychoterapeutką wskazuje na to, że nie było to leczenie żadnych poważnych zaburzeń psychicznych czy zaburzeń osobowości. Twierdzenie, że z tego powodu może być chwiejny emocjonalnie dzisiaj jest nieporozumieniem. Terapię tę odbył ponad czterdzieści lat temu. Zresztą wystarczy na niego dzisiaj popatrzeć, jak wielką ma stabilność emocjonalną. Jest zdecydowany i zdeterminowany w swoim działaniu, a przy tym ogromnie pokorny i wolny. To nie są cechy człowieka słabego i niedojrzałego, ale emocjonalnie poukładanego.
Jednak dominuje wciąż przekonanie, że proszenie o pomoc psychologiczną oznacza słabość wiary.
– Musimy zrezygnować z tego stereotypu jak najszybciej. Z jego powodu wśród wiernych panują niewłaściwe przekonania co do tego, jak sobie radzić w sytuacji załamania emocjonalnego. Są tacy, którzy każdy swój emocjonalny kryzys uważają za karę ze strony Boga albo za konsekwencje swojego grzechu, albo za wpływ złego ducha. Z kolei inni dopatrują się w swoich problemach emocjonalnych czy zaburzeniach psychicznych daru Boga, który zsyła im cierpienie („krzyż”) i na tej drodze prowadzi do świętości. Cierpienie traktują jako kryterium bliskości z Bogiem. Jeśli cierpią, to uważają, że są Bogu wierni.
A jaka jest właściwa odpowiedź?
– Przeżywając trudności, odwołujemy się do wiary, ponieważ ona jest pomocą w ich przeżywaniu i przezwyciężeniu. Tak uważają ludzie wierzący, którzy zdają sobie sprawę, że są problemy emocjonalne, których nie da się uleczyć jedynie przez modlitwę czy sakramenty. I to jest słuszne podejście. Mówiąc językiem bardziej teologicznym, ci ludzie nie rezygnują z łaski Boga, ale pozwalają sobie pomóc, aby ta łaska mogła porządkować ich emocjonalne życie. Przyjmowanie sakramentów i modlitwa to źródło mocy rodzącej głęboką motywację do pracy nad sobą. Ta praca wymaga jednak wsparcia drugiego człowieka, księdza czy terapeuty. Tak właśnie zrobił papież Franciszek. Tak zresztą postępował też Jan Paweł II. Kiedy chorował, brał lekarstwa, a nie tylko się modlił.
Tylko że to była choroba fizyczna.
– To prawda, że w przypadku chorób fizycznych łatwiej jest nam pójść do lekarza, a nie ograniczać się do modlitwy. W przypadku trudności emocjonalnych jesteśmy bardziej podejrzliwi, bo dotykają sfery psychiki i ducha. Im bardziej ktoś „cierpi na umyśle”, tym bardziej może być posądzony o brak wiary, zwątpienie lub brak posłuszeństwa Bogu. To są jednak poglądy nieprawdziwe i bardzo niebezpieczne. Świadectwo papieża Franciszka jest więc tylko potwierdzeniem zdrowego podejścia. Jest zgodne z bardzo tradycyjnym przekonaniem, że łaska bazuje na naturze i nie niszczy jej, lecz udoskonala, a to znaczy, że nasze naturalne zranienia wymagają nie tylko działania nadprzyrodzonego, ale też pracy nad sobą i pomocy ze strony drugiego człowieka. Zresztą widać to wyraźnie w życiu świętych, którzy będąc bardzo blisko Boga, musieli nieustannie zmagać się ze swoimi słabościami, a nie tylko czuwać nad sumieniem. A każdy z nich miał inne, wynikające z ich osobistych doświadczeń, historii życia i charakteru ograniczenia.
Spotkał się Ojciec z przypadkiem cudownego uzdrowienia psychicznego pod wpływem modlitwy?
– Szczerze mówiąc, nie wierzę w cudowne uzdrowienia psychiczne rozumiane w sposób potoczny jako zmiana osobowości. Nie spotkałem takich osób. Niektóre z tych, które poznałem osobiście, opowiedziały mi, jak bardzo modlitwa ich zmieniła. Zresztą było to po nich widać. Tylko że nawet jeśli to było uzdrowienie wewnętrzne, a więc wypływające z Bożej łaski, to polegało ono na tym, że ci ludzie odnaleźli siłę i motywację do przebaczenia sobie i innym, którzy ich głęboko zranili. Nie była to więc cudowna zmiana osobowości, ale uwolnienie się z pozycji ofiary i pogodzenie ze sobą. Nie stali się nagle innymi ludźmi. Przed i po wewnętrznym uzdrowieniu nosili w sobie ten sam ciężar dotkliwych emocjonalnie doświadczeń. Różnica polegała jednak na tym, że łaska uzdolniła ich do innego nastawienia do tych doświadczeń, innego podejścia do siebie, swojej historii, innych ludzi. Bóg pomógł im tak przeżywać teraźniejszość, aby przeszłość ich nie zniewalała, a przyszłość nie była odtwarzaniem starych traum.
Czym więc jest uzdrowienie wewnętrzne?
– Na pewno nie nazywałbym tego uzdrowienia cudownym w takim znaczeniu, że wymiar ludzki nie ma w nim żadnego znaczenia, bo wszystko zdominowała łaska. To może być mylące, ponieważ ktoś będzie oczekiwał, że modlitwa o uzdrowienie wewnętrzne zabierze mu wszystkie złe wspomnienia i emocje, które pozostały z przeszłości, czyli mówiąc kolokwialnie, Bóg wymaże mu pamięć. Jeśli ktoś został przez życie poraniony, jak czasami mówimy, to te rany nadal są częścią nas samych, ale my już nie jesteśmy tylko nimi, a nasza nieświadomość nie jest naszym losem.
Proszę o przykład.
– Jedna z psychoterapeutek, protestantka w Stanach Zjednoczonych, gdzie najpierw studiowałem psychoterapię i miałem praktyki kliniczne, opowiedziała mi ciekawą historię o człowieku, który przez wiele lat był alkoholikiem. Zniszczył życie sobie i najbliższym. Pewnej nocy, jak twierdził, miał wizję Jezusa. Mówił potem, że tylko dzięki temu spotkaniu z Bogiem był zdolny podjąć drogę wyzwolenia z nałogu. Dzięki tej wizji uświadomił sobie, że nie wystarczy, że nie będzie pił, bo nie umie być również dobrym mężem i ojcem. Jak już to do niego dotarło, postanowił poprosić o pomoc terapeutyczną. Ta psychoterapeutka pytała mnie jako księdza, a nie tylko szkolącego się pod jej kierunkiem terapeutę, czy to się rzeczywiście mogło stać, bo zmiana jego nastawienia do życia była spektakularna. Odpowiedziałem, że wszystko na to wskazuje, ale nie rozstrzygniemy tego, czy była to autentyczna wizja religijna czy halucynacja alkoholowa wyłącznie w oparciu o kryteria diagnostyczne. Przyjęliśmy także kryterium ewangeliczne tego zdarzenia, tzn. że należy oceniać po owocach takie przeżycia. A one były takie, że ten mężczyzna był głęboko zdeterminowany, żeby zmienić swoje życie. Ta wizja uwolniła go więc z alkoholizmu w tym sensie, że dała motywację, aby rozpocząć nowe życie. On musiał jednak uczyć się tego życia. Musiał przejść terapię, która miała mu pomóc wrócić do świata ludzkich relacji. Czasami mówimy w takich sytuacjach: ja tego człowieka nie poznaję, tak się zmienił. Zachowuje się tak dojrzale, nie jest taki lękliwy, nie boi się błahych rzeczy. Tak, to są widoczne owoce. Wydaje mi się jednak niebezpieczne, aby ktoś się modlił o cudowne uzdrowienie i sam twierdził, że modlitwa została wysłuchana, mimo że nie widać jeszcze trwałych owoców zmiany jego postępowania. Zdarza się przecież, że ktoś z góry zakłada, że już jest dobrze, bo ktoś się nad nim pomodlił i on z tego powodu dobrze się poczuł. To są chwilowe stany emocjonalne, ale niekoniecznie trwała zmiana.
Silne doświadczenie wiary jest więc owocne.
– Niektóre osoby mówią, że w czasie modlitwy czuły coś głębokiego, miały wrażenie ciepła czy przenikającego światła. To wszystko było też powodem wewnętrznego uspokojenia. Ja tego wszystkiego nie kwestionuję. W życiu duchowym nazywamy to pocieszeniem. Ono jednak nie będzie trwało zawsze. Minie, jak mijają wszystkie emocje, bo taka jest ich natura. Jeśli ktoś się zbytnio do takiego pocieszenia przywiąże, to wtedy, gdy ono zniknie może wpaść w rozpacz. Dlatego Jezus wzywał do wiary. Wiedział, że nawet silne przeżycie spotkania z Nim może okazać się bezowocne, jeśli nie będzie prowadziło do wiary – postawy opartej na zaufaniu, a nie wyłącznie dobrym samopoczuciu.
To znaczy…
– Są osoby, które mają pewne predyspozycje osobowościowe do przeżywania silnych stanów emocjonalnych o religijnej inklinacji. Mylą to często z darami Ducha Świętego. Wydaje im się, że są blisko Boga, a w rzeczywistości skupione są cały czas na sobie.
Chciałby Ojciec, aby również księża i biskupi poszli za przykładem Franciszka i sami częściej korzystali z pomocy terapeuty?
– Wiem, że wielu z nich już korzysta. Na pewno księża. Nie wiem o biskupach. Nie chodzi jednak, aby się z tym obnosić tylko przełamywać stereotypy. Wśród księży, zwłaszcza ze starszego pokolenia, dominują na przykład takie: „księdza zrozumie tylko inny ksiądz, a prośba o pomoc terapeuty świadczy o słabej wierze lub może być powodem jego zgorszenia” albo „jestem księdzem, reszta się nie liczy” bądź „terapia sprowadzi wiarę do psychologii”.
Tak było kiedyś. Dzisiaj jest pewnie trochę inaczej.
– Owszem widać zmianę, ale dużo tu zależy od mentalności przełożonych kościelnych i jakości formacji. Wśród młodego pokolenia księży nie brakuje takich, którzy są słabsi psychicznie od poprzedników, gorzej radzą sobie z napięciem, a nie mają mniej tylko więcej wyzwań przed sobą, bo żyjemy w bardziej skomplikowanym świecie. Wielu księży nadal nie pozwala sobie pomóc, dopóki nie staną „nad przepaścią”, a wtedy może być już za późno. Tym bardziej ważne jest świadectwo Franciszka. Pamiętajmy, że bycie księdzem jest związane z podwyższonym ryzykiem wypalenia zawodowego. Kiedy pojawią się oznaki wyczerpania, ważne, aby ksiądz umiał się do nich przyznać, a nie je sakralizował („to przecież powołanie”, „noszenie cudzego krzyża” itp.) i zwrócił się o pomoc. To będzie oznaką jego pokory i dojrzałości. Nie musi się chować za sutannę, że jest kimś innym niż jest, innym niż inni ludzie. Nie musi udawać, że jest mu łatwo. Bo jeśli udaje, to i tak inni to zauważą. Tylko jemu się wydaje, że udaje się mu ukryć swoje słabości, bo sutanna nie jest przeźroczysta. Do czasu…
I co z tym robimy?
– W Polsce nie mamy żadnego ośrodka wyspecjalizowanego w pomocy terapeutycznej księżom i osobom zakonnym, a przecież Polska to „zagłębie powołań” w Europie. Oczywiście wielu duchownych korzysta z pomocy psychologicznej, ale przydałoby się miejsce, w którym oni mogliby się poczuć bezpiecznie – pomocy psychologicznej towarzyszyłoby równocześnie wsparcie duchowe. Poza tym, ksiądz może zdjąć koloratkę, idąc do psychologa czy psychiatry, ale siostry zakonne mają z tym problem. Nie chodzi o to, aby wstydzić się sutanny czy habitu, tylko za nimi nie chować.
Dobrze będzie, jeśli dożyjemy czasów, że księża nie będą musieli się wstydzić publicznej wizyty u psychologa.
– To prawda. Do dzisiaj niektórzy księża nie pozwalają psychoterapeucie mówić do siebie inaczej niż „proszę księdza”. Trudno im wyjść ze swojej duchowej i społecznej roli. Nie potrafią nawet na chwilę pozwolić sobie, aby poczuć się zwykłym człowiekiem, który szuka pomocy. Właśnie dlatego niektórzy terapeuci na takie tytułowanie się nie zgadzają. Ale nie z braku szacunku, tylko dlatego, żeby ksiądz był zdolny zapytać najpierw o siebie jako człowieka, a dopiero potem o to, jakim jest księdzem. Sutanna leży na ciele, a nie na manekinie.
A jeśli ksiądz nie wychodzi ze swojej roli?
– Skutek jest taki, że wtedy nie potrafimy pomagać innym, bo sami nie pozwalamy, aby ktoś nam pomógł. Nie potrafimy odróżnić słabości od grzechu i liczymy na to, że konfesjonał wszystko załatwi. To oczywiście przynosi fatalne skutki. Bo wszystko staje się grzechem, tak jakby między jednym a drugim grzechem nie było nic, tylko uporczywa zła wola. A przecież pomiędzy złymi uczynkami, z których się spowiadamy, jest szereg wewnętrznych odczuć, poczucia słabości, rodzą się pokusy i wątpliwości. I to właśnie te stany między grzechami wymagają naszej uwagi, towarzyszenia, rozpoznawania ich przyczyn. To czas, w którym możemy rozpoznawać źródła naszych lęków i ograniczeń. Nie wszystko, co przeżywamy jako trudne i co jest często prawdziwym wyzwaniem dla naszej wiary, jest grzechem. Właśnie tego chce nas uczyć papież Franciszek, a my nie potrafimy go zrozumieć, kiedy uczy o miłosierdziu i z siebie nie robi idola.
O. Jacek Prusak
Jezuita, teolog, psychoterapeuta, publicysta, doktor psychologii. Prorektor Akademii „Ignatianum” w Krakowie, gdzie jest także adiunktem w Instytucie Psychologii. Członek redakcji „Tygodnika