Polska bierutowska odziedziczyła po II RP masowy analfabetyzm. Na Kresach Wschodnich, na wsiach, około 90 proc. kobiet w starszym wieku nie znało liter i podpisywało się trzema krzyżykami. Dzieci po czterech klasach szkoły powszechnej (po dwa lata „przerabiało się” materiał z klasy pierwszej i drugiej) szybko popadały we wtórny analfabetyzm. Po wojnie przesiedlono ich stamtąd na Ziemie Odzyskane, gdzie szkolnictwo trzeba było budować od zera. Więc przez dziesięć pierwszych powojennych lat kontaktu ze szkołą nie miało blisko półtora miliona dzieci. W dodatku ośmioletnią podstawówkę zredukowano do siedmiolatki, by młodych ludzi jak najszybciej wypychać na „wielkie budowy socjalizmu”. Liczbę analfabetów ograniczono do półtora miliona dopiero na początku lat 50. kosztem 123 milionów ówczesnych złotych i pracy 25 tysięcy ochotników. Więc „władza ludowa” wprawdzie wkładała do ręki książkę, ale jednocześnie dbała oto, by książka mieściła dokładnie takie treści, o które władzy chodziło. W słynnym Elementarzu Mariana Falskiego w latach 50. dzieciaki mogły wyczytać: „W Warszawie mieszka i pracuje Prezydent Bolesław Bierut. Mieszka tu też Marszałek Konstanty Rokossowski, naczelny dowódca wojska polskiego. Dziś Bolesław Bierut stara się, żeby dzieciom i ich rodzicom było coraz lepiej”.
To idzie młodość!
Zerknijmy na ówczesny film. Hanka Ruczajówna z Przygody na Mariensztacie (1954) – klasyka kina socrealistycznego – zrzuca łowickie pasiaki i jedzie do Warszawy, by zorganizować damską „trójkę murarską”, która śmiało stanie w zawody z trójkami męskimi. A że ledwie umie się podpisać, więc szoruje na dokształt zaoczny. Z tym że coś tu się nie zgadza, bo Hanka – już z jakimś tam cenzusem szkolnym – wcale nie awansuje, dalej kładzie cegłę za cegłą. Czyli dalej nie umie nic. Poza jednym wyjątkiem: Hanka nauczyła się przemawiać! Jak się wydarzy awaria i trzeba czymś zająć publiczność, która przybyła na otwarcie nowego bloku mieszkalnego, ta ledwo piśmienna panienka – w mundurku ZMP, a jakże! – potrafi wywodzić przez godzinę bez kartki! O czym? O niczym, zwykła mowa-trawa. Ale tego właśnie nauczyła ją szkoła – dopóki gadasz o stonce, o wojnie koreańskiej, imperialistach i towarzyszu Bierucie, nikt cię nie ruszy. I to jest właściwa ścieżka awansu. Bo najłatwiej awansuje się w tzw. aparacie. Komu wiedzie się najlepiej na hali maszyn, gdzie robotnicy biją wyśrubowane rekordy w ramach współzawodnictwa pracy i gdzie tym robotnikom stawia się honorowe proporczyki (Irena do domu!, 1955)? Wcale nie tym zaharowanym rekordzistom, lecz kolegom z organizacji młodzieżowej, którzy trudnią się roznoszeniem proporczyków. „Gdy chcesz zdążyć na sąd Boski, to zasuwaj tak jak Pstrowski” – mawiała ówczesna ulica. Wiedziała, co mówi. Przypomnijmy: 27 lipca 1947 r. górnik Wincenty Pstrowski z kopalni „Jadwiga” w Zabrzu rzucił braci górniczej wyzwanie: „Kto wyrąbie więcej niż ja?”. Pstrowski – ostatnie z sześciorga dzieci robotnika folwarcznego – wielokrotnie przekraczał już wówczas normy wydobycia. W dziewięć miesięcy po rzuceniu historycznego wyzwania Pstrowski zmarł na rozedmę płuc. Za to trafił na banknoty jako umorusany górnik. Banknot z Pstrowskim nazywano „brudasem”. W polskim filmie otrzeźwienie w związku z tym komunistycznym boomem edukacyjnym następowało powoli. Aleksandra Śląska, która gra prowincjonalną fryzjerkę, a marzy, by dostać się na tablicę przodowników pracy, ustawioną przed wielką hutą (Autobus odjeżdża 6.20, 1954), oczywiście dokształca się zaocznie. Ale kiedy już figuruje na upragnionej tablicy i kiedy dostaje od zakładu pracy własne „M”, przypomina sobie, że w małym miasteczku zostawiła męża i synka. I ten „socjalistyczny awans” jakoś przestaje ją cieszyć.
Pokolenie z kluczem na szyi
Szkoła doby gomułkowskiej „małej stabilizacji” okrzepła już jako ponura instytucja represyjna, gdzie panoszy się pranie mózgów i uniformizacja. List czytelniczki do tygodnika „Kobieta i Życie”: „Dyrekcja Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Kielcach wydała zarządzenie, by uczniowie chodzili do szkoły w czarnych lub granatowych paltach”. Po lekcjach młodzież też obowiązana jest chodzić na czarno lub granatowo. Chodzą więc dziewczęta w paltach ufarbowanych na czarno, w czarnych chustkach, jak żałobne wdowy”. W filmie Yesterday (1985) reżyser Radosław Piwowarski wspomina technikum z lat 60. Przed budynkiem na postumencie stoi radziecki czołg. Raz po raz odbywają się uroczyste „akademie ku czci” – jak nie Gagarina, to Tiereszkowej, której należy zbiorowo odśpiewać hit zespołu Filipinki Walentina twist. Ale czterej chłopcy nie chcą śpiewać „socjalistycznego twista”, bo wolą gdzieś na zapleczu słuchać z adapteru „Bambino” pocztówki dźwiękowej z Beatlesami. Z tym że już fryzur à la czwórka z Liverpoolu nie będzie im wolno nosić. Dlaczego? Bo dłuższe włosy przeszkadzają w nakładaniu maski przeciwgazowej, a zajęcia z przysposobienia obronnego są najważniejszym przedmiotem w całym procesie nauczania.
Nic dziwnego, że uczniowie dezerterują z takiej szkoły. Wagarują, przynajmniej mentalnie. Ważna staje się dla nich nie piątka z historii, lecz przejaw luksusu, którym można zaświecić w oczy kolegom. W klasie Matyldy dziewczęta oszalały na punkcie kolorowych pończoch (Kolorowe pończochy, 1961). Wiadomo – robi je tylko prywatna inicjatywa, są drogie. Mamy Matyldy, drobnej urzędniczki, na nie stać. Z pomocą przychodzi babcia, która dzierga na drutach, jak potrafi, zwykłe grube pończochy i żeby nadać im upragniony kolor, wpuszcza kolorowe pasemka. Matylda wkłada te pończochy do szkoły i tu następuje tragedia: koleżanki okrutnie drwią z jej bieda-wynalazku. Bo ten „barchan” w niczym nie przypomina nylonów. Chłopiec Matyldy omal zapada się ze wstydu pod ziemię i udaje, że nie poznaje dziewczyny… Tak więc nie tylko władze oświatowe, ale i samo koleżeństwo potrafiło zmienić szkołę w piekiełko.
Kariera ślizgacza
W dekadzie Gierkowskiej edukacja bywała akcyjna i obliczona na pokazówki. Czytamy prasę z epoki. Pewien uczeń tak poważnie potraktował szkolną zbiórkę makulatury, że zabrał na nią z domu kilka roczników „Życia Gospodarczego”. Zrozpaczony ojciec, któremu pismo potrzebne było do celów zawodowych, pobiegł do szkoły ratować swoje zbiory. Niestety, za późno – cała przyniesiona przez dzieci makulatura została spalona w szkolnej kotłowni. „Gromada – Rolnik Polski”: „Dzieci ze wsi Napierki, woj. Olsztyńskie wróciły w dzień zakończenia roku szkolnego zapłakane. Pani ze szkoły filialnej w Bałutach zapowiedziała im, że nie wykonały obowiązkowej zbiórki złomu, więc nie otrzymają świadectw”. Poza tym szkoła uczyła, jak się teraz robi szybkie kariery. Wcale nie szkodzi, że „po trupach”. W dorosłym „kinie moralnego niepokoju” rozterki w związku z parszywymi układami, w które prędzej czy później trzeba będzie wejść, przeżywał symboliczny „inżynier z M-3 na Ursynowie, który brał po tyłku od systemu”. W kinie młodzieżowym modelowego karierowicza zastaliśmy w warszawskiej Akademii Muzycznej, której studenci przygotowują się do Konkursu Szopenowskiego (Con amore, 1976). Grzegorz, który ma poważne szanse, powinien jednak ograniczyć przygotowania, bo jego dziewczyna zapadła na raka i potrzebuje go przy swoim łóżku, na onkologii. Ale Grzegorz nie zrezygnuje z kariery ze względu na dziewczynę, bo przecież z łatwością pozna następną, a drugiej szansy w konkursie już nie dostanie. I jeszcze Grzegorz się dziwi, że tak prostych rzeczy nie rozumie ani ta chora terminalnie ukochana, ani koleżeństwo z Akademii. Ale cóż oni mogą wiedzieć o mechanizmach prawdziwej, wielkiej kariery?!
Podobne historyjki rozsiane są w ówczesnym filmie szeroko. Ot, banalny, sklejony z gotowców serial Czterdziestolatek. Inżynier Karwowski pojawił się na pierwszej stronie „Życia Warszawy”. Huczy o tym cała podstawówka, do której uczęszcza jego syn Marek. Dzieciak wraca do domu z kilkoma dwójami. Pały nie dostał tylko z WF-u i na lekcji, której nie było. Bo wszyscy inni nauczyciele czuli się w obowiązku dać tą drogą po nosie inżynierkowi od Wisłostrady i Dworca Centralnego. Żeby mu sodówka nie uderzyła do głowy. Sami kariery nie zrobią, ale niech i ci inni nie mają zbyt łatwo…
Czytanka dla Janka
Za Jaruzelskiego było już pozamiatane – władza walkę o młodzież przegrała definitywnie. Szkoła to była makieta. Tam chodziło się po papier, by konspirować i organizować sobie własną, alternatywną ścieżkę edukacji. W Ostatnim dzwonku (1989) młodzi ludzie próbują samokształcenia poprzez własny teatr. Opresywna dyrekcja zrobi wszystko, żeby pokazać, kto tu rządzi, i chłopaka, który jest spiritus movens całego przedsięwzięcia, odwiezie karetką do wariatkowa. Zresztą film ówczesny – idąc w ślad za młodzieżą – kiedy tylko może, ucieka za szkoły. Tych ucieczek na ekranie jest całkiem sporo. Rysiek z Wielkiej majówki (1981) pryska ze swej mieściny do Warszawy, by zażyć choć odrobiny lepszego życia. Ot, takiego, jakie – najwidoczniej – prowadzą muzycy jego ulubionego zespołu Maanam. Nastoletni bracia z filmu 300 mil do nieba uciekają od rodziny, ze szkoły i z Polski do Szwecji ukryci pod podwoziem ciężarówki. Ucieczką jest kariera w światku rockowym – oczywiście za cenę wypłacania się starym wyjadaczom. Ściele się taka przed nastolatkami w filmie To tylko rock (1984). Albo niekończąca się jazda motorem w nieznane (Opowieść harleya, 1988). Ale może być gorzej. Bo alternatywą dla szkoły mogą się stać narkotyki (Alabama, 1985) i z tej ucieczki powrotu już nie ma.
Hołdownicy smartfona, jointa i deskorolki
III RP odziedziczyła po PRL-u szkołę – jak wszystko inne – w ruinie. Z początkiem lat 90. na pokrycie wszystkich potrzeb w oświacie brakowało biliona ówczesnych złotych. Aż 30 proc. młodych ludzi uważano za analfabetów funkcjonalnych, czyli za osoby, które nie radzą sobie z przyswajaniem treści gazet, programów telewizyjnych, szyldów. Smaczek z Wielkopolski. Rodzice wystosowali do kuratorium w Kaliszu następujący list: „Naszym zdaniem, w szkole w Cielczy konkurs na nowego dyrektora nie jest potrzebny, gdyż wszystkie decyzje podejmuje i tak woźny”.
Nic więc dziwnego, że filmowa lista żalów i pretensji pod adresem współczesnej szkoły, ale też rodziny, systemu wychowawczego ciągnie się bez końca. Weźmy drastyczny problem „galerianek” (film z roku 2009), w którym dziewczęta z biednych i toksycznych rodzin dosłownie zamieszkują galerie handlowe, bo tu za usługi erotyczne można dostać nowe dżinsy czy aparat telefoniczny – wyznacznik statusu społecznego. Albo kwestia zbyt wczesnego macierzyństwa, przed którym nie ostrzega w porę ani rodzina, ani szkoła. 17-letnia mama z filmu Bejbi blues (2012) zdecydowała się na dzidziusia, bo wszyscy dookoła mają dzieci i to jest fajne. Z tym że „dookoła” oznacza dla niej kretyńskie programy telewizyjne i kolorowe gazetki ze spożywczaka na rogu. A „wszyscy” to na przykład piosenkareczka Britney Spears. Jakiś tato zawsze się znajdzie. I znalazł się – Kuba, który ma dwie namiętności: deskorolkę i jointa. Ale jak się już urodzi tego dzieciaka, to nie jest tak „fajne”, jak zapowiadali. Mama wozi go więc wprawdzie na spacer, ale wózek popycha, ślizgając się na rolkach, żeby też mieć coś z życia. I na przykład zrobić karierę modelki. Gdy musi się stawić na casting, zamyka synka w dworcowej przechowali bagażu. Casting się przeciągnął, chłopczyk się udusił. Może Natalia uroni łzę, ale za chwilę pogna na kolejną „audition”. Tym razem już bez wózka, ale oczywiście na rolkach.