Logo Przewdonik Katolicki

Symbole są zmęczone

Wiesław Kot
Kadr z filmu "Czerwony pająk" / fot. materiały dystrybutora

Jak co roku na Festiwalu Filmowym w Gdyni będzie kilka filmów ważnych, kilka wartych zauważenia, parę „wypadków przy pracy”. Poza tym jedna czy druga awantura, która zajmie środowisko i plotkarskie pisemka. Bo o nasze filmy rzadko spieramy się w Polsce. Reszta świata ich nie zauważa.

Do kategorii filmów „ważnych” wpisujemy Ostatnią rodzinę w reż. Jana P. Matuszyńskiego o państwu Beksińskich (malarza gra Andrzej Seweryn). Zanosi się na mroczną psychodramę, jakby żywcem wywiedzioną z płócien Zdzisława. Syn „zarażony śmiercią” i ojciec, wybitny malarz, zarżnięty przez nastoletniego włamywacza scyzorykiem dla głupiego aparatu fotograficznego… Oczywiście Wołyń Wojtka Smarzowskiego. Ostry, brutalny w obrazowaniu bratobójczej rzezi. Czy jednak przybliży widza do zrozumienia, dlaczego sąsiedzi, którzy przez wieki mawiali o sobie: „my tutejsi”, nagle porwali się na siebie z siekierami? I Zaćma Ryszarda Bugajskiego o Lunie Brystygierowej, sadystycznej dyrektor departamentów w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego w czasach stalinowskich. Miejmy nadzieję, że dzięki filmowi zrozumiemy więcej z obiegowej zbitki „żydokomuna”.
Z filmów wartych odnotowania – polskie kryminały. Ten sektor piśmiennictwa i kina przeżywa u nas właśnie boom. Co ciekawe, pojawia się sporo rzeczy „na faktach”. Więc: Czerwony pająk na motywach ze zbrodniczego życia Karola Kota, „wampira z Krakowa”. I Jestem mordercą na kanwie śledztwa , które doprowadziło do schwytania „wampira ze Śląska”. Poza tym rozterki „lemingów”: testera gier komputerowych, któremu sypie się małżeństwo (Kamper), i dyrektora, który odkrywa, że poza korporacją też istnieje życie (Las 4 rano). A ponieważ większość widzów i tak tego nie obejrzy, najwyżej pójdzie na kolejną „komedię romantyczną”, więc w konkursie znalazła się Planeta singli z młodym Stuhrem. Rzecz może o jedno oczko mniej durnowata niż inne „komedie romantyczne”, ale tego nigdy nie można być pewnym.
 
„Wyklęci” raz jeszcze
Awanturą skończyło się pominięcie w selekcji festiwalowej Historii Roja. Awanturą – wydaje się – zupełnie niepotrzebną. Wprawdzie film jest nie do obrony w wymiarze artystycznym, ale pozostaje wiarygodnym świadectwem swego czasu. To trochę tak, jakby na przeglądzie polskich filmów za rok – powiedzmy – 1953 pominąć Przygodę na Mariensztacie, tłumacząc, że to socrealistyczny gniot. Miejsce dla Roja powinno się znaleźć nie w stawce konkursowej, lecz w ramach ogólnie dostępnej prezentacji. Inna sprawa, że wyjątkowo bałamutnie brzmią głosy polityków i publicystów podnoszących, że to „pierwszy film o Żołnierzach Wyklętych”. Otóż nie tylko nie pierwszy, lecz nawet nie pięćdziesiąty pierwszy. Filmy o najrozmaitszego rodzaju partyzantach, którzy nie złożyli broni po 9 maja 1945 r. kręciliśmy i w Polsce Ludowej, i w III RP – od dramatów psychologicznych przez kryminały po ballady. O Maćku Chełmickim, Żołnierzu Wyklętym, jest najlepszy film, jaki wyszedł spod ręki polskiego reżysera: Popiół i diament (1958). Inna sprawa, że szlachetny, choć lekko niepozbierany chłopak z AK został tu przedstawiony jako materiał odpadowy wielkiej historii i ginął na symbolicznie rozumianym wysypisku śmieci. W czasach stalinowskich Wyklętych pokazywano jeszcze gorzej: jako sabotażystów i sługusów imperialistycznych, moralnych bankrutów. Przykłady w Karierze (1954, do scenariusza Tadeusza Konwickiego) czy w Niedaleko Warszawy (1954, scenariusz: Adam Ważyk), gdzie były rotmistrz kawalerii przechodzi na żołd amerykański, byle tylko wysadzić w powietrze wielką hutę. Za Gomułki tematykę cieniowano i chętnie przenoszono w rejony „socjalistycznego westernu” (easternu). Zbrojni, którzy podpadaliby pod kategorię Wyklętych, tropią resztki band UPA na bieszczadzkich połoninach (Wilcze echa 1968), przeganiają szabrowników z mazurskich miasteczek (Południk zero 1970) i zaprowadzają porządek na Ziemiach Odzyskanych, jak Gustaw Holoubek w Prawie i pięści (1965). Za Gierka Wyklęci powinni już zejść z ekranów, bo wycofywała ich już i biologia, i prawa ludzkiej pamięci, i najzwyklejsze znudzenie tematem. Ale do niczego podobnego nie doszło. Dalej oglądaliśmy ich w najrozmaitszych konfiguracjach. W takiej Ciemnej rzece (1974) pewien żołnierz Batalionów Chłopskich nie zdał broni i dzięki temu wybronił wieś przed „bandytami” od niejakiego „Husarza” („»Husarz« nie lubi tych znad Oki”), którzy przyszli rekwirować bydło. Na Wyklętych zarabiał nawet scenarzysta Czterech pancernych, Janusz Przymanowski. Napisał scenariusz (Wszyscy i nikt 1978), w którym tuż po wojnie ci z lasu i ci z posterunku MO bawią się w najlepsze na tym samym wiejskim weselu. Po uprzednim zdeponowaniu broni oczywiście. Lata 80. i następne dekady pokazują Wyklętych nie tylko uczciwie, ale najczęściej w podniosłej tonacji martyrologicznej, że przywołamy Przesłuchanie, W zawieszeniu, Kuchnię polską czy Różę. A jak tonacja jest frywolniejsza, jak w Pułkowniku Kwiatkowskim (1995), to i tak prawda historyczna zostaje utrzymana. A Historia Roja wnosi do tego zestawu nowy ton – żarliwego hołdu. Szkoda tylko, że tak sztubackiego.
Kolejną awanturę wywołuje pokaz filmu Smoleńsk – na otwarcie Festiwalu, lecz poza selekcją konkursową. Następuje wymiana inwektyw, znowu: zupełnie niepotrzebna. Czy to się komuś podoba, czy nie, film Antoniego Krauzego pozostanie najbardziej oczekiwaną polska premierą nie tylko tego sezonu. Można mu stawiać zarzut powielenia schematu z Człowieka z marmuru: dziennikarka prowadzi samodzielne śledztwo wbrew woli szefów, którzy jej filmowi chcą ukręcić łeb ze strachu i wygodnictwa. Można wytknąć, że to film socrealistyczny a rebours: zwykła kobieta, początkowo niezainteresowana, doznaje przejrzenia światopoglądowego i odrodzenia moralnego w blasku wielkiej narodowej tragedii. I co? I nic! Nikt krytykom nie zarzuci złej woli, a film się od takich diagnoz nie zawali. Ostatecznie dzieło filmowe jest nie takim, jakim jest, lecz dopiero „staje się” w trakcie swoistego przetargu między dziesiątkami interpretacji. Od zawsze, a już na pewno od początku funkcjonowania festiwalu w Gdyni.
 
Film ma swoją Hutę Katowice
Zajrzyjmy temu Festiwalowi w historię. Impreza wystartowała w roku 1974, choć Gierek nie miał do niej przekonania. Dla niego liczyła się telewizja, którą sterował Maciej Szczepański, z jej codzienną „liturgią informacyjną” o 19.30. Ktoś jednak Gierkowi przetłumaczył, że również polski film, jak każda inna gałąź produkcji, powinien mieć swoją Hutę Katowice i że tę hutę trzeba odpowiednio rozreklamować. Taką hutą – jedną z kilku – był Potop Jerzego Hoffmana, który otwierał pierwszy festiwal, wówczas jeszcze w Gdańsku (w kinie – a jakże! – „Leningrad”). Kolejną były Noce i dnie, kręcone za bajeczne, niewyobrażalne dziś pieniądze. Z prostego powodu: za PRL-u jak film już „skierowano do produkcji”, otwierano mu konto w banku. Konto zamykano po spłaceniu ostatniego statysty. Nikt nie liczył, czy film jest drogi, czy tani, więc zazwyczaj był dużo za drogi. Kolejnym takim gigantem była Ziemia obiecana. Ale z wolna festiwal zaczęła anektować dla siebie nowa, raczkująca formacja „kino moralnego niepokoju”, które w ponurych obrazkach z życia „wielkoprzemysłowej klasy robotniczej” niosło przesłanie, iż „druga Polska” zbankrutowała moralnie. Na festiwalu zaczęły się ostre jazdy z cenzurą. Przykładowo – jak Wajda pokazał w 1977 r. Człowieka z marmuru, to jury udawało, że nic się nie stało i o żadnej nagrodzie mowy być nie mogło. Więc dziennikarze skrzyknęli się i cegłę (jakby wprost od Mateusza Birkuta) przewiązaną gustowną wstążeczką wręczyli reżyserowi na schodach. W roku 1980 festiwal ruszył ledwie w tydzień po podpisaniu Porozumień Sierpniowych – z błogosławieństwem samego Wałęsy. Pokazano m.in. nie do końca jeszcze zmontowany dokument Robotnicy ‘80. A także słynnego Misia Stanisława Barei, który jednak nie był i jeszcze przez co najmniej dziesięć lat nie miał być „tym słynnym »Misiem«”.
 
Miś wygrywa z cenzurą
Zatrzymajmy się przy nim na chwilę, bo to interesujący przypadek. Misia pokazano w Gdyni, ale nie tylko nie dostał żadnej nagrody, ale dziełkiem nie zainteresował się dosłownie nikt. Nie było żadnych wywiadów z twórcami, nawet drobnych recenzyjek w prasie. Powód był – wtedy! – oczywisty. To ma być komedia?! To mają być gagi?! Że, przykładowo, w barze jedzą łyżkami przykutymi do stołów łańcuchem?! Toż taki bar jest na Pradze! Że w sklepie RUCH-u sprzedają spod lady mięso? A gdzie nie sprzedają?! I to wcale nie jest śmieszne. Dopiero w III RP jak dziecko pytało rodziców, na czym właściwie polegał ten cały PRL, to oni się sumitowali: wiesz, to  bardzo trudno wytłumaczyć, ale jest taki film, który to świetnie pokazuje... I dopiero wtedy Miś wskoczył na właściwe miejsce.
I jeszcze kwestia cenzury. Miś był jednym z filmów pociętych najmocniej. Bareję to zdziwiło. Kręcono go zimą, na przełomie roku 1979 i 1980. Kalkulował sobie, że ekipa gierkowska wiosną 1980 r., w kraju, w którym waliło się wszystko, będzie zajęta pilnowaniem własnych stołków. I film zlekceważy. Przeliczył się. Cenzura zażądała usunięcia aż 32 scen, w większości kluczowych. Kazano wyciąć choćby scenę kupowania mięsa w kiosku, konsumpcję w barze mlecznym za pomocą sztućców przytwierdzonych łańcuchami, zatrzymanie złodziei choinek przez milicjanta-łapówkarza, masówkę w zespole filmowym. Bareja nie zamierzał jednak łatwo się poddać. Negocjował. Warto przypomnieć, gdzie się ugiął. Zgodził się, by uciąć scenę, w której milicjant zamierza wystawić kolejny mandat, by zapłacić nim za choinki. Widz i tak się domyśla, po co on zatrzymuje kolejny samochód. Prezes klubu „Tęcza” wzbraniał się w oryginale: „Filipskiego chcą ze mnie zrobić”. Tego aktora, kojarzonego z ideologią nacjonalistyczną, trzeba było zastąpić „Fronczewskim”. Trzeba też było zmienić nazwisko reżysera „Porębala”, który był oczywistą aluzja do realizującego partyjną linię reżysera Bohdana Poręby. Analogicznie z samym prezesem. Początkowo nazywał się Nowochódzki, a musiał się nazwać: Ochódzki. Negocjacje przeciągnęły się do jesieni, kiedy to film miał być pokazany na festiwalu w Gdyni. A jesienią 1980 r. ekipa gierkowska już naprawdę miała ważniejsze problemy niż cenzurowanie jakiejś komedii. Pokazano go z zaledwie sześcioma poprawkami.
A w roku następnym wyświetlono na festiwalu aż siedem „półkowników”, w tym rekordzistę: film Jerzego Skolimowskiego Ręce do góry, który przeleżał się w odstawce aż 14 lat. Po stanie wojennym festiwal dwa lata pauzował, a po reaktywacji już było wiadomo, że najważniejsze filmy (Przesłuchanie Ryszarda Bugajskiego) pokazuje się z taśm wideo w salkach parafialnych lub w gronie rodzinnym. Pod koniec dekady festiwal przeprowadzono z Gdańska do Gdyni, ale nie przede wszystkim dlatego, że funkcjonował tu wspaniały gmach Teatru Muzycznego. Chodziło o to, aby oderwać środowisko filmowe od kościoła Świętej Brygidy, od Stoczni, od Wałęsy i od klubów studenckich. Kolejny wstrząs przyszedł z odzyskaniem wolności. Nie tylko dlatego, że upadła cenzura, ale też dlatego, że w „Polsce powiatowej” padło aż 1100 kin. A jak w 1992 r. pokazano Psy Władysława Pasikowskiego, to otworzyła się nowa epoka. Raptem okazało się, że polski film ma inną widownię, nie tę z Dyskusyjnych Klubów Filmowych, ale gawiedź filmową, która dialogi naszpikowane grubym słowem przyjmuje z pomrukiem zadowolenia. To ustawiło nam repertuar filmowy na całą dekadę. Kieślowski ze swoimi światowymi sukcesami figurował gdzieś na odległym horyzoncie.
A dziś? Skupiamy się na wypełnianiu zaległych białych plam w naszej historii, na kryminałach, na smutnych przyczynkarskich obrazkach z Polski B („kino zlewozmywakowe”) i na komediach romantycznych. A wielkie symbole? Cóż, symbole są zmęczone…
 
 
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki