Julia Hartwig poza czasem
Nigdy nie robiła wokół siebie dużego szumu, pisała pięknie, ale bez skandali, więc zdarzało się, że pomijano jej nazwisko, jednym tchem wymieniając najlepszych współczesnych polskich poetów. Niesłusznie. Kiedyś, podczas jednego z literackich festiwali, patrzyłam na nią podczas hotelowego śniadania. Kiedy weszła do restauracji, wielu siedzących wokół literatów kłaniało się jej z ogromnym szacunkiem. Wzbudzała tego rodzaju respekt swoją elegancją, delikatnym uśmiechem, taktem, skromnością. Biło z niej piękno. Była dowodem na to, że kiedyś istniał inny świat, w którym wartości były jasne, a piękno było po prostu piękne. Nie wydała wielu tomików poezji, pisała raczej rzadko, oszczędnie, prosto i z ogromną czułością. Wydaje się, że na świat patrzyła pogodnie, potrafiła usprawiedliwiać i rozumieć ludzi, zauważała w nich to, co najważniejsze i najlepsze.
„Tymczasem ćwicz się w odchodzeniu”
Ostatnie wiersze poetki zostały zebrane w tomiku zatytułowanym Spojrzenie wydanym rok temu. To opowiadane przyciszonym głosem wspomnienia czasów minionych i osób zmarłych. Julia Hartwig pisała je, przekroczywszy wiek 90 lat. Na ostatniej stronie książki redakcja przywołała powiedziane przez nią kiedyś zdanie: „Bliscy zaludniają moją pamięć i chcą z niej na chwilę wyjść. I wiersz daje taką możliwość”. O bliskich zmarłych pisała już od kilku lat, tak jakby jej świat coraz częściej zaludniony był przez duchy.
Julia Hartwig urodziła się w Lublinie 14 sierpnia 1921 r. Rodzinę utrzymywał ojciec, który prowadził zakład fotograficzny. To po nim zainteresowanie fotografią odziedziczy starszy brat poetki, Edward Hartwig i stanie się po wojnie jednym z najwybitniejszych artystów fotografików. Matka, Rosjanka, zmarła śmiercią samobójczą, gdy Julia miała dziewięć lat. W czasie wojny Julia Hartwig działała w konspiracji, była łączniczką AK i studiowała na tajnym Uniwersytecie Warszawskim polonistykę i romanistykę. Pisała już wtedy wiersze i pewnego dnia odwiedziła Czesława Miłosza, żeby je ocenił. Mówiła potem, że ta wizyta była dla niej największym literackim wydarzeniem w okupowanej Warszawie. Po wojnie studiowała na KUL-u i Uniwersytecie Warszawskim. Jako stypendystka rządu francuskiego wyjechała na kilka lat do Paryża, gdzie studiowała i pracowała w dziale kulturalnym Ambasady Polskiej. W 1954 r. wyszła za mąż za poetę i tłumacza Artura Międzyrzeckiego, stali się parą w życiu i w pracy. Publikowała swoje wiersze między innymi w „Tygodniku Powszechnym”, „Zeszytach Literackich”, „Nowej Kulturze”, „Odrze”, a debiutancki tomik wydała w 1956 r. Oprócz poezji pisała eseistyczną prozę, była przez pewien czas autorką słuchowisk radiowych, ale także tłumaczką literatury pięknej i w tej pracy tworzyła wraz z mężem wspaniały tandem. Wspólnie pracowali na przykład nad Antologią poezji amerykańskiej, listami Artura Rimbauda, prozą i poezją Guillaume’a Apollinaire’a (tego poetę bardzo ceniła, był jej ulubionym, natomiast z polskich wielbiła Józefa Czechowicza). Julia Hartwig jest też autorką świetnego Dziennika amerykańskiego i dzienników z podróży zatytułowanych Zawsze powroty, miała bardzo duży talent prozatorski. Przez kilka lat mieszkała z mężem w Stanach Zjednoczonych, gdzie prowadziła wykłady na uniwersytetach, podobnie i w Kanadzie. Po powrocie do kraju zaangażowała się w działalność opozycji antykomunistycznej. Jej córka została w Stanach i właśnie w jej domu, w Gouldsboro w Pensylwanii, poetka zmarła we śnie 14 lipca.
Poetka „wykwintna”
Czesław Miłosz zagadnięty kiedyś o twórczość Julii Hartwig wyznał: „Ktoś powiedział, że każdy wiersz liryczny jest cząstką autobiografii, nawet jeżeli nic w nim nie ma z wyznań. Wierszy Julii Hartwig nie umiem czytać inaczej, niż układając z nich autobiograficzną powieść. Osobą, która opowiada, jest kobieta z polskiej inteligencji, mająca za sobą doświadczenia lat wojny, dużo podróżująca, o znacznej wiedzy o sztuce, wyposażona w znajomość obcych języków, zadomowiona w trzech miastach: Warszawie, Paryżu i Nowym Jorku. Osoba ta jest też poetką, szukając określenia, wybrałbym przymiotnik: wykwintną”. Ja dodałabym: czułą. O czułości zresztą pięknie mówiła. Tomiki jej poezji wychodziły rzadko, w miarę upływu lat coraz częściej: początkowo co dziesięć lat, pod koniec życia nawet co dwa lata. Tak jakby schyłek zmuszał do innego spojrzenia na życie, do powrotów w przeszłość, zapisywania w tej krótkiej i prostej, niewydumanej formie całego bogactwa życia. Wiersze do pewnego momentu opisywały świat widzialny, zaobserwowany, przefiltrowany wprawdzie przez wrażliwość, odcedzony od niepotrzebnych słów, ale wciąż rzeczywisty i teraźniejszy. Ostatnie tomiki dotykają „pozaczasu”, są spojrzeniem wstecz, na granicy realności, są pogodzeniem się z przemijaniem, dotknięciem innego wymiaru, tego niewidzialnego.
O wierze w Boga powiedziała Stanisławowi Mikołajewskiemu, który przeprowadził z nią kilka rozmów wydanych w książce Największe szczęście, największy ból: „Nigdy nie potrafiłabym powiedzieć, że nie wierzę. Nie da się tak powiedzieć. Są obecności, których nie umiemy złapać i nazwać, zresztą na szczęście”. I o Bogu nie pisała wprost. Zastanawiała się za to nad tym, czy poprzez sztukę można doświadczyć dobra, sama szukała ukojenia i odpowiedzi na swoje pytania w poezji innych autorów i w niektórych je znajdowała. „… wynagródź tych, którzy dali nam radość/ i oczyszczający ból swoją sztuką” – pisała w wierszu Prośba. Mawiała, że poetą „się jest”, a nie „się bywa”. Bo to dar uważnego patrzenia na świat, obserwowania i nazywania słowami tego, co dla innych jest niewysławialne, choć odczuwalne.
Bezczas
Wytrzymać tydzień
wytrzymać rok
wytrzymać trzydzieści a potem siedemdziesiąt lat
Ale były lata których nikt nie liczył
królewskie
kiedy bawiliśmy się pod starymi dębami
i wieczność była przy nas