Logo Przewdonik Katolicki

Nie przychodzi do mnie ząb

Monika Białkowska
ARCHIWUM PRYWATNE. Zadowolona pacjentka (w środku) po udanym zabiegu w przenośnym gabinecie w Ndelele, w towarzystwie dentystki i jej asystentki.

Jedno słowo papieża o marzeniach zmieniło jej życie. Pierwszą pracą młodej dentystki z Płocka stało się wyrywanie zębów na kameruńskiej wsi, przy świetle latarki czołówki.

Kiedy papież Franciszek przyjeżdżał do Polski, Aleksandra Golińska miała przed sobą jeszcze dwa miesiące do skończenia obowiązkowego po studiach stażu, a za sobą – wakacje na Bałkanach. Nie miała za to urlopu. Nie wytrzymała jednak przed telewizorem. W piątek rano podjęła decyzję i wieczorem po pracy pojechała z Płocka do Krakowa. – Na Drogę Krzyżową już nie zdążyłam, ale całą sobotę i niedzielę spędziłam na Campus Misericordiae – wspomina. – Gdyby mnie tam nie było, nie wiem, czy słowa papieża zrobiłyby na mnie takie wrażenie. Ale byłam i usłyszałam.
 
Dentysta w Afryce
Nie uważała, że w swoim życiu „siedzi na kanapie”. Uderzyły ją inne słowa papieża: „Bóg błogosławi waszym marzeniom”. – Nic więcej nie słyszałam, tak mnie to dotknęło – śmieje się Aleksandra. – Wiem, jak się patrzy na stomatologię: nie jak na powołanie, ale jak na sposób zarabiania pieniędzy. A moim marzeniem było, żeby swój zawód przeżywać duchowo! To naprawdę jest moje powołanie, które kiedyś odkryłam, i nie chcę dać się wkręcić w myślenie o zarabianiu. Jeszcze na studiach mieliśmy wykład z Konradem Rylskim, autorem projektu „Dentysta w Afryce”. Wtedy wszyscy chcieli zostać misjonarzami, ale nie było takiej możliwości, nikt z nas nie mógł przerwać studiów ani samodzielnie pracować. Na ŚDM to wszystko do mnie wróciło. Powiedziałam sobie: dzwonię, jadę! Aleksandra uczyła się wcześniej języka hiszpańskiego, chciała więc wyjechać do Ameryki Południowej. Okazało się, że misja dentystyczna jest możliwa tylko w Kamerunie. Zadzwoniła i dowiedziała się, że wolontariusze poumawiani są już na rok do przodu. Był początek sierpnia, kiedy postanowiła odpuścić i poczekać. Może Pan Bóg ma dla niej inne marzenia w zanadrzu? 12 sierpnia dostała mejla, że od 1 października zwolniło się miejsce i może jechać.
– Miałam niecałe dwa miesiące do wyjazdu, nie miałam za to ani paszportu, ani wizy, ani szczepień, ani pieniędzy. Poszłam do naszej płockiej Kaplicy Miłosierdzia i powiedziałam: „Panie Boże, brakuje mi jeszcze ze dwa tysiące!”. Wychodząc, spotkałam znajomą dentystkę. Powiedziałam jej, że jadę, a ona zapytała, czy czegoś potrzebuję. Potrzebuję! Pół godziny później dostałam SMS, że ma dla mnie pieniądze. Pomogli też przyjaciele, pomógł biskup, ostatecznie było tych pieniędzy więcej, niż potrzebowałam. Zabrałam je ze sobą i okazało się, że bardzo się przydały. Kiedy przyjechałam na miejsce, okazało się, że owszem, w Abong-Mbang jest gabinet dentystyczny, ale już po tygodniu burza uszkodziła baterie słoneczne i nie było prądu. Nadwyżkę, którą przywiozłam z Polski, mogłyśmy przeznaczyć na zakup nowych baterii, a zanim dotarły, wyrywałam zęby, przyświecając sobie latarką czołówką.

Dentystka-2-fot-archiwum-prywatne.jpg
 
Solówka w języku maka
Aleksandra dotarła do Afryki, a potem było już tylko coraz ciekawiej. – Na pierwszej Mszy św. nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje, i dziwiłam się, że tak można w kościele: taniec na wejście, taniec z lekcjonarzem, sypanie kwiatkami, kadzidło, tańce dziewczynek wokół ołtarza, chór… W pierwszym odruchu powiedziałam do siostry: Muszę śpiewać w tym chórze! Zaraz potem o tym zapomniałam, tyle było rzeczy do zrobienia. A w środę przyszła po mnie dziewczyna i mówi, że właśnie zaczynają próbę. Od razu włączyły mi się skrupuły, że gdzie ja, że może nie wypada, że ja taka biała między nimi. Ale przecież chciałam z nimi śpiewać! Poszłam. Francuskiego wprawdzie się uczyłam, ale w Kamerunie jest 240 języków plemiennych, a w tej jednej miejscowości śpiewało się w pięciu! Od razu dostałam do śpiewania solówkę w języku maka. Zapisywałam ją sobie fonetycznie. Ale oni też szybko się uczą. Na jednej z Mszy dopiero po jakimś czasie złapałam, że „Baranku Boży” śpiewają po polsku! To, że dołączyła do chóru, zbliżyło Aleksandrę do ludzi. Na próby chodziła trzy razy w tygodniu, w niedzielę śpiewała na Mszy. Na którejś z prób zaczęli wspólnie tańczyć salsę. – Zamknęłam oczy i uświadomiłam sobie: jestem w Afryce, tańczę salsę pod gwiazdami, Pan Bóg naprawdę błogosławi moim marzeniom! Następnego dnia przeżyłam szok, kiedy w czasie Mszy św. chórzyści wyciągnęli mnie na środek i tę samą salsę zatańczyliśmy przed ołtarzem, dla Pana Boga! Kiedy w październiku wyjeżdżałam z Polski, myślałam tylko o tym, żeby podzielić się swoim powołaniem, żeby leczyć. Ani przez sekundę nie przyszło mi na myśl, że mogę śpiewać, tańczyć, jeździć na zabawy. Potem śmiałam się, że jestem albinosem, ale wszystkie geny mam afrykańskie: czarną duszę, czarny temperament, tam jest moje miejsce!
 
Pacjenci zawsze są boso
W Kamerunie zasadniczo nie ma dentystów. Można znaleźć kilku w stolicy – Jaunde, jest też dwóch w Bertoua. Ludzie przez długie lata chodzą z połamanymi zębami, a kiedy bolą, biorą antybiotyk: do następnego bólu. Ci, którzy mieszkają na wsi, czasem przez kilka lat zbierają pieniądze, żeby wypożyczyć motocykl, zatankować go i pokonać trzysta kilometrów do dentysty na misji. – Są jacyś miejscowi „wyrywacze” czy szamani, którzy jeżdżą od wioski do wioski, żeby zęby im usuwać – mówi Aleksandra. – Ale robią to niesterylnie i podobno palcami! Jak wyrwać palcami złamaną ósemkę? Nie wiem. Tam głównym problemem jest edukacja. Oni nie wiedzą, że korzeń, który już nie boli, też trzeba usunąć, bo za dwa miesiące znów zacznie boleć, a dentysty już wtedy nie będzie. Nie wiedzieli, jak usiąść w fotelu. I zawsze wszyscy onieśmieleni zdejmowali buty.
Główną pracą Aleksandry w Afryce było właśnie wyrywanie zębów. To wydaje się proste – dopóki nie uświadomić sobie, że zęby mieszkańcy Afryki mają duże i mocne, za to często ze stanem zapalnym i bólem chodzą latami. Ona zaś nie miała do dyspozycji nawet rentgena, żeby ukruszony ząb zobaczyć albo sprawdzić ułożenie korzenia. – Kilka razy zdarzało się, że kiedy widziałam stan pacjenta, odwracałam się, robiłam znak krzyża i mówiłam: „Panie Boże, sama nie dam rady, zrób to za mnie!”. Dwa razy na początku zdarzyło mi się odesłać pacjenta do stolicy, bo nie mogłam sobie poradzić. Ale dla nich taki wyjazd jest bardzo drogi. Uparłam się więc, że nigdy więcej nikogo nie odeślę. Nie po to tam pojechałam! Choćbym miała trzy godziny nad jednym zębem siedzieć, to skończę! Po jednym takim usuwaniu, gdy wyciągnęłam ósemkę z korzeniami powykręcanymi na wszystkie strony, aż się rozpłakałam z wyczerpania, takie napięcie ze mnie zeszło.
Oprócz pracy w przychodni w Abong-Mbang Aleksandra wyjechała kilka razy z siostrami na wsie. Zabierała ze sobą narzędzia, opatrunki, znieczulenia – i obowiązkową latarkę czołówkę. Pacjentów układała na jakiejś ławce albo na łóżku porodowym, albo sadzała na jakimś krzesełku. Tam ludzie często nie wiedzieli nawet, kim jest dentysta.
– Domy w wioskach to często lepianki, krzywe, bez drzwi i podłóg. Pigmeje mają domy z samych tylko liści splecione, puste w środku. Wody bieżącej nigdzie nie ma, dobrze, jeśli jest studnia i nie trzeba wody nosić z rzeki. Ale też tam odkryłam, że jeśli miałabym kiedykolwiek do Afryki wracać, to właśnie tam, w busz. W gabinecie w mieście mogę pomóc ludziom, owszem, ale ludzie z wiosek sami nigdy do dentysty nie dotrą.
 
Jestem tu, porozmawiaj ze mną!
Papież Franciszek, a potem Afryka dodali Aleksandrze odwagi. Dziś nie odsyła swoich pacjentów, ale zabiera się do czegoś, czego wcześniej by się bała. Sprawdziła się i wie, że da radę, że już to robiła. Może potrwa to dłużej, ale da radę.
– Afryka pokazała mi, co jest w życiu ważne – tłumaczy Aleksandra. – Od dziecka uczy się nas, że trzeba być najlepszym, studiować, mieć superpracę, dom, samochód, taką prostą drogę do sukcesu. Tam tego wszystkiego nie mają: i są szczęśliwi. Jeśli szczęście dają mi relacje z ludźmi i relacja z Bogiem, to właśnie to powinnam pielęgnować. Zrozumiałam też, że ani sekundy nie powinnam poświęcać na narzekanie, za wszystko powinnam dziękować. Że nie chcę skupiać się tylko na zdobywaniu rzeczy materialnych. I że nie warto się spieszyć. Kiedy wróciłam do Polski, spotkałam się z kolegą, który jest księdzem. Poszliśmy do sklepu, czynne były dwie kasy. Stanęliśmy w jednej z kolejek, a on wciąż patrzył, czy aby w tej drugiej nie będzie szybciej. Zaczęłam się śmiać: Halo, jestem tu, porozmawiaj ze mną! Jakie to ma znaczenie, w której kolejce będzie szybciej, przecież te dwie minuty cię nie zbawią! Po Afryce wiem, że nie warto tak się spinać, denerwować, spieszyć. Nie wyszło? Przecież nie muszę być najlepsza. Kiedy wróciła do Polski, wszystko wydawało się przesytem. Samochód? Dwanaście potraw na wigilię? Prezenty? Po co? Galeria handlowa? Nowa sukienka? Po co? Przecież tam ludzie nie mają co jeść. Przecież tam dzieci bawią się kijem albo starą oponą. Ale najbardziej z Afryki Aleksandra zapamiętała ludzi. Zapamiętała ewangelickiego pastora – zielarza, który dał jej posmakować moringa oleifera. Bardzo się bał usuwania zęba, ale poszło łatwo, więc potem przyprowadził na leczenie jeszcze żonę i córkę, aż w końcu zaprosił Aleksandrę do swojego domu i mówił, że wszyscy jesteśmy dziećmi tego samego Boga. Zapamiętała panią, która po siedmiu latach bólu przyjechała po wertepach, pokonując dwieście pięćdziesiąt kilometrów – choć miała aktywną malarię i dreszcze, a znieczulenie nie chciało zadziałać. Pamięta też młodych Kameruńczyków, którzy przychodzili sobie z nią pogadać, bo była młoda i biała, więc mówili jej, że wygląda jak anioł.
 
Powołanie, nie kariera
– Wbrew temu, co się o nas mówi, stomatologia może być powołaniem – przekonuje Aleksandra. – Już w liceum zachwyciłam się precyzją tej pracy, ważny był też dla mnie kontakt z ludźmi. Potem na studiach słuchałam, jak ludzie żartowali, że wybrali te studia z powołania, bo oczywiste było dla nich, że stomatologię studiuje się dla pieniędzy. A ja myślałam, że nie chcę tak. Różne miałam wtedy pomysły, na przykład, że raz w tygodniu będę za darmo przyjmować bezdomnych. Teraz wiem, że najpierw trzeba mieć do tego własny gabinet. Ale nie chcę stracić tego, co ważne. Nie chcę myśleć, że oto przyszedł do mnie ząb, wezmę od niego dwie stówy. Wiem, że to przychodzi człowiek, który cierpi, który chce się wygadać, który potrzebuje mojej pomocy, ale też mojego czasu, uwagi, uśmiechu. Owoce Światowych Dni Młodzieży to dla Aleksandry nie tylko wyjazd do Afryki i powrót.
– Ważne jest to, że pracuję dobrze i z uśmiechem, często też z rabatem – mówi. – Że chcę w sobie pielęgnować powołanie. Kariera? Nie chcę kariery, chcę dobrze pracować każdego dnia, być dobrym lekarzem. A innym powtarzam, żeby się nie bali żyć Ewangelią. Jeśli wiem, że Jezus mnie tam powołuje, to mogę jechać z ufnością, że nie zachoruję, że nie stanie się nic złego. Jeśli kocham, to nie muszę się bać! Dla mnie wszystko zaczęło się na ŚDM i tak się ułożyło, że naprawdę czułam Boże błogosławieństwo nad swoim marzeniem. Co będzie dalej? Czy Światowe Dni Młodzieży skończyły się na dobre? – Nie wiem, życie jest dynamiczne – śmieje się Aleksandra. – Mówię: „Bądź wola Twoja!”. Jestem gotowa wrócić do Afryki, ale też chcę do tego podejść rozsądnie: nie mogę co chwila zmieniać pracy. Wiem też, że Afryka może dla wielu stać się ucieczką: tam jest się mile widzianym, potrzebnym, wyjątkowym, a na dodatek zwykłym wyrywaniem zębów ratuje się komuś życie. A nie o uciekanie przecież chodzi.
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki