Gdy na przykład Jarosław Kaczyński mówi, że ci, którzy przeciw niemu protestują, to komuniści i złodzieje, trudno uwierzyć, że wierzy w to, co mówi. Czy dwudziesto- lub trzydziestolatkowie, którzy chodzą na marsze KOD mają cokolwiek wspólnego z komunizmem? Chyba nie. Bo cel tej wypowiedzi jest inny – to próba delegitymizowania przeciwnika. Po co mam dyskutować z argumentami adwersarza, lepiej odnieść się do przeszłości i argumentem o tym, że on reprezentuje tych złych z historii zamknąć całą dyskusję.
Nie inaczej robią przeciwnicy PiS, którzy przez ostatnie dwa lata za każdym razem grzmieli, że PiS właśnie zlikwidował demokrację i wprowadza totalitaryzm. I krzyczeli o tym, zarówno wówczas jak zmieniano przepisy o zgromadzeniach publicznych lub o Trybunale Konstytucyjnym, jak i wówczas, gdy dyskutowano o zakazie aborcji czy wycince Puszczy Białowieskiej. Ten argument miał również zakończyć dyskusję, bo o czym niby dyskutować z tym, kto czyha na demokrację? I często wcale nie chodziło o kwestie fundamentalne, ale o to, by odebrać rządzącym prawo do swoich racji.
Taktyka przeciwników rządu ma też inną konsekwencję. Gdy przez dwa lata co tydzień ogłaszano koniec demokracji, jak należałoby zareagować wówczas, gdyby się okazało, że – nie daj Boże – rządzący zamknęliby w więzieniu posłów opozycji lub krytycznych wobec władzy dziennikarzy, jak to dzieje się dzisiaj w Turcji? Kto za często woła „wilk, wilk”, nie ma jak zareagować w sytuacji, gdy wilk rzeczywiście przyjdzie.
Dlaczego piszę o tym akurat teraz? Bo teraz jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek czerwonej linii oddzielającej państwa demokratyczne od tych mniej lub bardziej autorytarnych. W mojej ocenie zaproponowana przez PiS ustawa o Sądzie Najwyższym, w takiej wersji, w jakiej została zgłoszona 12 lipca, to czas na to, by wyraźnie wybrzmiał sygnał ostrzegawczy. Można dyskutować nad reformą sądownictwa w Polsce, ba, trzeba ten system zmienić, bo wszyscy mają świadomość jego problemów. Ale całkowite podporządkowanie sądownictwa ministrowi sprawiedliwości – całkowite, bo począwszy od prezesów sądów, przez sposób ich nominacji, przez polityczny wybór Krajowej Rady Sądownictwa, która decyduje o tym, kto zostanie w przyszłości sędzią, aż do obsady Sądu Najwyższego, to już zupełna zmiana systemu. Przypomnijmy, że minister sprawiedliwości jest równocześnie prokuratorem generalnym. Od decyzji prokuratury odwołujemy się do sądu. To prokurator przed sądem oskarża o przestępstwo, zaś niezawisły sąd ma wydać bezstronny wyrok. Jeśli obie te instytucje de facto podlegają tej samej osobie, bezstronność sądownictwa zaczyna być bardzo poważnym problemem.
To już nie jakiś wyimaginowany „zamach na demokrację”, ale bardzo poważny problem, który teraz staje przed każdym obywatelem. Zmierzyć się z nim musi każdy przeciwnik, ale przede wszystkim zwolennik PiS.