Logo Przewdonik Katolicki

Co ma Pan Bóg do podróży

Ks. prof. Henryk Seweryniak, dr Monika Białkowska
FOT. ROBERT WOŹNIAK, AGNIESZKA KURASIŃSKA/PK

Monika Białkowska: Przyznamy się, że tym razem nie przy rosole, a w samochodzie? Bardzo lubię rozmowy w podróży. Nie ma dokąd uciec, nawet przed najtrudniejszymi pytaniami. Ale gdzie tu teologia? „Teologię podróżowania” będziemy wymyślać?

Ks. Henryk Seweryniak: Nie lubisz, jak w czasie naszych rozmów coś czytam. Pana Cogito jednak posłuchaj: „Panie dziękuję Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny / a także za to że pozwoliłeś mi w niewysłowionej dobroci Twojej / być w miejscach które nie były miejscami mojej codziennej udręki”. Herbert pisze w Modlitwie Pana Cogito podróżnika o swoim biednym podróżowaniu z raju PRL-u... Dzisiaj podróżowanie staje się sposobem na życie. Ale przecież jest różnica między turystycznymi „skokami” do Egiptu czy Tajlandii a traktowaniem podróży jako sposobu stawiania naprawdę ważnych pytań. Herbert w całym tym wierszu mówi też o wdzięczności za to, co zobaczył i przeżył w drodze, za spotkanych ludzi, za niezblazowanych przewodników. A na koniec modli się: „Pozwól o Panie abym nie myślał o moich wodnistookich szarych niemądrych prześladowcach / żebym rozumiał innych ludzi inne języki inne cierpienia / a nade wszystko żebym był pokorny / to znaczy ten który pragnie źródła”. Cały sens podróżowania tkwi w tym, że może ono zmienić myślenie, kierować ku źródłu. Czyli – podróżowanie jest także po to, żebyśmy się nawracali. Jest teologia? Jest!
 
M.B.: Zaraz ktoś pomyśli, że każemy mu całą drogę różaniec odmawiać albo koronki z płyty słuchać.
 
H.S.: Chodzi o to, żeby świadomie podróży doświadczać. Żeby przemieniać chwile i przeżycia w doświadczenie. Można jechać na wczasy i leżeć na plaży, i nic się w nas nie zmieni. Ba, nawet nie odpoczniemy. Ale jeśli coś w nas się zmieni, to będzie i podróż, i cząstka nawracania się. A zmienić się może w każdym momencie podróży: na początku, na końcu, w drodze, podczas postoju…
M.B.: To nawet na plaży jest możliwe. Wystarczy zatrzymać się przy poławiaczu bursztynów albo przy rybaku na kutrze i z nim pogadać. Moim ulubionym elementem podróży są postoje na stacjach benzynowych.
 
H.S. Niemożliwe!?
 
M.B.: Możliwe! Patrzę wtedy na ludzi, trochę podsłuchuję. Myślę, że identyczną rolę pełniły kiedyś oazy albo karawanseraje: miejsca postoju dla karawan. Można tam było zatrzymać się na nocleg, spotkać innych ludzi niż w domu, zmienić konie, coś zjeść, wypić. To taka metafizyka postoju: człowiek nadal jest w drodze, ale bez całego jej trudu.
 
H.S.: Herbert też o tym pisał: „Stanęliśmy w miasteczku gospodarz / kazał stół wynieść od ogrodu pierwsza gwiazda / zapłonęła i zgasła łamaliśmy chleb / słychać było świerszcze w lebiodach wieczoru / płacz ale płacz dziecka poza tym krzątanina”…
 
M.B.: Pamiętam taki swój postój w czasie jednej z podróży. Jakieś chorwackie miasteczko, nocleg znaleziony bez planowania. Stół na zewnątrz. Siedzieliśmy otoczeni winoroślą. Jakiś kot usiadł mi na kolanach, gospodarz postawił na stole lokalne wino. Siedzieliśmy w nocy, dwoje Polaków, dwoje Słowaków, Czech i Chorwat, dogadując się jakoś w języku ogólnosłowiańskim i słuchając opowieści Chorwata o wojnie, która niedawno się skończyła. O Panu Bogu nie mówiliśmy, ale to było mistyczne spotkanie…
 
H.S.: Wracałem pociągiem gdzieś spod Paryża, z walizką i górą papierów. W przedziale siedziała młoda dziewczyna, studentka historii sztuki, jakiś Francuz i Hiszpan z Opus Dei. Obcy ludzie. Nasz postój to był wagon restauracyjny w tym pociągu. Usiedliśmy przy jakimś winie, zaczęliśmy rozmawiać, najpierw o tej przewiązanej sznurkiem górze papierów, którą troskliwie taszczyłem ze sobą przez połowę składu pociągu (czyli przepisany w siedmiu egzemplarzach doktorat o Ricoeurze), potem już o wszystkim, przez trzy godziny, jak starzy kumple. W podróży nawiązuje się więź. Jakoś łatwiej pokonuje się obcość, kiedy samemu jest się obcym, bez oparcia w domu, w swoim stanowisku i tytułach, kiedy jest się zdanym na drugiego. I kiedy nie mamy w tym wszystkim żadnego interesu, nie chcemy od siebie niczego kupić, niczego sprzedać, do czegoś koniecznie tego drugiego przekonać...
 
M.B.: I wiemy, że za chwilę się rozstaniemy. I jesteśmy bezpieczni. Ten drugi nas nie zna, ale w podróży staje się jakoś bardziej bliźnim: powiemy mu wszystko, a on nie jest w stanie nas zranić. Więcej, pomoże „się zabliźnić”. To takie podróżne opowieści, w których można siebie zbudować od nowa… I lubimy to! Niedawno w całej okolicy pociągi stanęły na kilka godzin. Pół tysiąca ludzi wysiadło w Mogilnie, bo ktoś zgłosił podłożenie bomby. Potem pisali listy: że stworzyła się wspólnota, że pogadali, pożyczali sobie ładowarki, a potem, kiedy już mogli jechać dalej, atmosfera w pociągu była taka, jak w czasie wyjazdów na kolonie.
 
H.S.: To jest to, co się w filozofii nazywa się przeżyciem przygodności. Jesteśmy w podróży, oderwani od domu: to jedno. Podróż coś zakłóciło: to drugie. Zaczynamy doświadczać, że pojedynczo każdy z nas jest kruchy i bezbronny. Potrzebujemy wspólnoty, żeby stać się silniejszymi. Dlatego opowiadamy. Przez opowiadanie z pojedynczych ludzi tworzy się wspólnota. Więź zbudowana przez opowiadanie czyni nas silniejszymi i zdolnymi do przetrwania trudnej sytuacji. Zobacz: Jezus też lubił wędrować. Niby niezbyt daleko, ale jednak wciąż szedł z uczniami i opowiadał. Tylko po to, żeby pokazać się jak największym tłumom? Czy po to, żeby przez opowiadanie w drodze budować wspólnotę? A może żeby wciąż „w drodze” była wspólnota Jego uczniów, Kościół? Mnie się zdaje, że o takim „Kościele w drodze” marzy papież Franciszek. Czytamy teraz podczas codziennych Eucharystii cudowne opowieści o fundacyjnych dla naszej cywilizacji podróżach: Abrahama do Kanaanu, Józefa do Egiptu, Żydów przez pustynię. A Franciszek powtarza: jesteśmy wezwani do wyjścia jak Abraham „z własnej wygody i zdobycia się na odwagę, by docierać na peryferie świata potrzebujące światła Ewangelii”. Mówi, że nie potrzeba nam dzisiaj zwyczajnego administrowania, że autentyczny Kościół musi być „Kościołem w drodze”. I że marzy, żeby kościelne struktury nie służyły konserwowaniu zastanego stanu rzeczy, ale przekazywaniu Ewangelii.
 
M.B.: Ale jak to się ma do wakacyjnego podróżowania? Przecież nie czytają nas „kościelne struktury” tylko ludzie na wakacjach!
 
H.S.: I dlatego na wakacjach powinniśmy się pytać o życie: ile go jeszcze w nas jest? Czy potrafimy wspominać, opowiadać, słuchać siebie samych i siebie nawzajem? Wspólnie dojrzewać? Przyjaźnić się? Modlić?
 
M.B.: To chyba też dobry czas na sprawdzenie siebie. „Być z kimś w drodze” znaczy móc na siebie liczyć, budować więź, zaufać sobie. To świetny egzamin z relacji. Może nawet – nawrócenie w relacji? Kiedyś doświadczałam tego na pielgrzymkach. Teraz wolę samochód, gdzie mam kontrolę nad tym, o której wyjeżdżam, którędy jadę i przy której oazie się zatrzymam. Na przygodność mogę się zdać tylko w najlepszym towarzystwie…
 
H.S.: To i samolotem pewnie nie lubisz latać?
 
M.B.: Nie lubię. Chyba że do Rzymu. Mogę się pakować nawet jutro! Lubię być w drodze.
 


Ks. prof. Henryk Seweryniak prof. dr hab. teologii fundamentalnej, przewodniczący Stowarzyszenia Teologów Fundamentalnych w Polsce

 Dr Monika Białkowska doktor teologii fundamentalnej, dziennikarka Przewodnika Katolickiego


 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki