Logo Przewdonik Katolicki

Kamienie milowe teologii Benedykta XVI

Ks. Henryk Seweryniak
Papież Benedykt XVI spaceruje w ogrodzie swojej letniej rezydencji 17 lipca 2006 r. w Les Combes, Val d'Aosta, Włochy fot. L'Osservatore Romano/Vatican Pool/Getty Images

Bez sensu jest mówienie o „rewolucji Benedykta”. Ratzinger nie chciał być ani rewolucjonistą, ani oryginalnym teologiem. Albo inaczej: jego oryginalność polegała na tym, że bronił się przed tym, by być oryginalnym.

W1967 r. profesor Joseph Ratzinger wygłosił w Tybindze cykl ogólnouniwersyteckich wykładów, który w roku 1968 został opublikowany pod tytułem Wprowadzenie w chrześcijaństwo. W książce autor przytacza własną wersję przypowiastki duńskiego filozofa Sørena Kierkegaarda o tym, jak do jakiejś wioski przyjeżdża cyrk i w dopiero co rozstawionym namiocie wybucha pożar. Dyrektor posyła więc klowna, ubranego już w swój charakterystyczny kostium, aby pobiegł do wioski i ostrzegł mieszkańców. Klown biegnie, ale tamci nie słuchają go, przekonani, że doskonale ogrywa swoją rolę, chcąc zwerbować jak najwięcej widzów na przedstawienie. W końcu ogień przenosi się po ściernisku do  wioski, płonie cyrk, płonie wieś. Tak ledwie dwa lata po zamknięciu Soboru Joseph Ratzinger opisywał sytuację tych w Kościele, którzy uznali, że wystarczy dostosować się do świata, zastąpić sutannę koloratką, „unowocześnić” liturgię, zrezygnować z niektórych tzw. kłopotliwych dogmatów, żeby ludzie Zachodu wrócili, na nowo wypełnili świątynie.

Kryzys Kościoła, kryzys teologii
Owszem, jeszcze podczas Vaticanum II należał do grona dobrze się zapowiadających, „nowoczesnych” teologów. Jak Rahner, Küng, Schillebeeckx: był jak oni ekspertem soborowym, w 1964 r. zakładał z nimi postępowe czasopismo „Concilium”, a w 1968 r. podpisał liberalną Deklarację z Nijmegen. Historia o klownie była już jednak wyrazem rosnącego w nim niepokoju. Coraz wyraźniej dostrzegał, że wprowadzanie w życie postanowień Soboru nie może polegać ani na powierzchownym aggiornamento, ani na ciągłym skupianiu się na reformowaniu struktur. Uważał też, że kryzys Kościoła lat 60. wiąże się ściśle z kryzysem teologii. To dlatego, godząc się na nominację na arcybiskupa Monachium, a później prefekta Kongregacji Nauki Wiary, jako swoje zawołanie przyjął: cooperatores veritatis, być „współpracownikiem prawdy”, współdziałać na gruncie swojego doświadczenia teologicznego z innymi tak, aby dziedzictwo Soboru było przyswajane w duchu „hermeneutyki ciągłości” z najgłębszymi źródłami wiary katolickiej, a nie jego korelowania z elementami filozofii marksistowskiej, liberalnej, feministycznej czy postmodernistycznej.  
Bez sensu jest zatem pisanie, mówienie o „rewolucji Benedykta”. Ratzinger nie chciał być ani rewolucjonistą, ani oryginalnym teologiem. Albo inaczej: jego oryginalność polegała na tym, że bronił się przed tym, by być oryginalnym. A to wcale niełatwe: z jednej strony nie uprawiać teologii pozoranckiej, płytkiej, dalekiej od dialogu z kulturą (może to jest główny powód kryzysu naszej teologii), z drugiej interpretować świat ze względu na – jak pisał – „cichą oczywistość Boga” (sub ratione Dei), być wsłuchanym w nią, wrażliwym.

Bóg daje siebie
Wrażliwość Ratzingera polegała na tym, że potrafił genialnie chwytać istotę problemu: wiary Kościoła, kryzysu liturgii, ekumenii, papiestwa, teologii wyzwolenia, dialogu międzyreligijnego. Na początku było nią najważniejsze, ale pokryte śniedzią i bez-myśleniem słowo „objawienie”. Podczas roboty nad rozprawą habilitacyjną odkrył, że w wysokim średniowieczu łączono je nie z przekazem intelektualnym prawd wiary, lecz z działaniem, przez które Bóg daje się, daruje, odsłania człowiekowi; z zaproszeniem do dialogu, ze spotkaniem, którego spełnieniem, szczytem jest Chrystus. W objawieniu Bóg ofiaruje nam zatem nie tylko zbiór tajemniczych, nadprzyrodzonych nauk, „prawd”, ale na pierwszym miejscu daje siebie. W tym sensie Pismo Święte jest świadectwem objawienia, ale nie  samym objawieniem. Chrześcijaństwo nie jest, jak chce islam, „religią księgi”, ale naśladowaniem danego nam w darze prawdziwego Człowieka i prawdziwego Boga. Jak w Nim natury Boska i ludzka współistnieją „bez zmieszania i bez rozdzielania”, tak słowa Pisma są prawdziwie słowami Boga i prawdziwie słowami ludzi, stanowiąc niezmieszaną i nierozdzielną jedność. Objawienie rozumiane jako miłosny dialog Boga ze swoim ludem stanowi jedyne źródło, z którego wypływają dwa nurty – Pisma i Tradycji. Trzeba więc skończyć nie tylko z potrydencką teologią „dwóch źródeł objawienia”, lecz także z katolickimi próbami ucieczki przed protestancką sola Scriptura (tylko Pismo źródłem); próbami polegającymi na poszukiwaniu ustnie przekazywanej (obok Pisma) Tradycji, niezmiennej jakoby od samych czasów apostolskich. Nie, Tradycja jest raczej żywą rzeką łączącą ze źródłem. W tym sensie również Pismo jest od niej zależne, bo na jej łonie powstawało i to ona wciąż stanowi jego przekład na żywą teraźniejszość Kościoła. Słowo Boże nie jest więc samodzielną rzeczywistością obok Kościoła, bo właśnie jemu zostało przekazane, a Urząd Nauczycielski pozostaje strażnikiem i gwarantem jego poprawnej interpretacji. W badaniach biblijnych musi mieć miejsce współistnienie dwóch kierunków: historyczno-krytycznego oraz teologicznego. Pierwszy pozwala docierać do zamierzeń i świata natchnionych pisarzy, drugi umożliwia uprawianie egzegezy w tym samym duchu, w jakim Pismo zostało przez nich stworzone.

Spotkanie, nie idea
Trudne? Brzmi nie najlepiej, nazbyt teoretycznie? Owszem, ale przecież uderza przejrzystością, jasnością. I niesie ważne konsekwencje. Choćby w rozumieniu postaci Jezusa. Ukoronowaniem tego rozumienia będzie trylogia Jezus z Nazaretu. Jej najlepsze streszczenie znalazłem w refleksji Josepha Ratzingera nad zaskakująca kwestią zadaną mu przez „jego dziennikarza” – Petera Seewalda: „Czy Jezus był katolikiem?” (swoją drogą, genialne pytanie, tylko dziennikarza stać na takie). – Nie można tak powiedzieć z całą pewnością – odpowiadał w lutym 2000 r. kardynał. – Jezus stoi również ponad nami. Dzisiaj jednak, dodawał, można spotkać inną formułę: Jezus nie był chrześcijaninem, lecz Żydem. To też jest tylko częściowo prawda. Jezus był Żydem, jeśli chodzi o przynależność narodową, o stosunek do Prawa, do Świątyni. Można nawet powiedzieć, że w tym względzie był pobożnym Żydem. Niemniej, dzięki władzy, którą miał jako Syn, przekraczał Stare Przymierze. Uważał się za nowego, „większego” Mojżesza, który rozciąga Przymierze na całą ludzkość. „Jest kimś, kto stanowi punkt wyjścia wiary i kto chciał, by zaistniał Kościół katolicki – w tym nie jest po prostu jednym z nas”. To jest istota. Istota chrystologii Josepha Ratzingera.  
Gdy spoglądamy na to wszystko od  strony codziennego życia chrześcijanina, jedno zdaje się najważniejsze. „Objawienia – pisał zmarły papież – nie można włożyć do kieszeni, tak jak nosi się z sobą książkę. Jest ono żywą rzeczywistością, która potrzebuje żywego człowieka jako miejsca swej obecności”. A to oznacza: „u początku bycia chrześcijaninem nie ma decyzji etycznej czy jakiejś wielkiej idei, ale spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę, a tym samym decydujące ukierunkowanie”.
Tak docieramy do kluczowego zdania programowej encykliki Benedykta Deus caritas est. Chrześcijaństwo jest niczym innym jak wchodzeniem w bycie córką, synem w relacji do Boga. Może dlatego papież, którego wcześniej nazywano „pancernym kardynałem”, „wielkim inkwizytorem”, główną triadą swojego nauczania uczyni encykliki o miłości (dwie!) – nadziei – wierze (opublikowana już przez papieża Franciszka). I napisze je w takiej właśnie kolejności. A jeszcze jednym, ale istotnym momentem swojej chrystologii uczyni odkrycie, że Jezus nigdzie nie nazywa siebie Synem Bożym, bo ten tytuł w Starym Testamencie przyznawano i aniołom, i królom, i narodowi wybranemu. Jezus mówił o sobie inaczej: „Syn”. I stawiał Siebie zawsze w relacji do Boga, którego (znowu inaczej niż rabini) wzywał: „Ojcze” – Abba! Pewnie dlatego Joseph Ratzinger tak często wracał do fragmentu Ewangelii: „Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. […]. Nikt nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić”.

Rozumność wiary
Właśnie stąd płynęła również jego niechęć do ograniczania prawdy o Chrystusie i o objawieniu do dokonań, wiedzy i czego tam jeszcze teologów-specjalistów. Wiara jest czymś pierwotnym. Nie jest filozofią, doktryną. Dlatego bronił wiary prostego człowieka, wiary swojej mamy, ojca, tyle lat wiernej mu siostry Marii. Wspominając ich, zanotował: „Nie znalazłem żadnego tak przekonującego świadectwa wiary, jak czyste i nieskażone człowieczeństwo, które zostało ukształtowane przez wiarę w moich rodzicach i w wielu innych ludziach, których dane mi było spotkać”. „Człowiek, który chce być tylko «uczony», «roztropny» – zauważał – czyni siebie bogiem i traci przez to jednocześnie Boga i siebie samego. Tam natomiast, gdzie zachowana jest możność mówienia «Ojcze», pojawia się synostwo (…)”.
Taki tylko to może być punkt wyjścia prawdziwej teologii. I tylko w tej perspektywie Joseph Ratzinger realizuje zasadnicze zadanie, jakie przed sobą stawia – zadanie  wydobywania rozumności wiary. Dowód? Opublikowany w tych dniach testament duchowy, w którym oprócz wzruszających słów wdzięczności, znalazł się tylko jeden teologiczny apel, właśnie ten, dotyczący relacji rozumu i wiary: „Trwajcie mocno w wierze! Nie dajcie się zwieść! Często wydaje się, że nauka – z jednej strony nauki przyrodnicze, a z drugiej badania historyczne (zwłaszcza egzegeza Pisma Świętego) – byłaby w stanie zaoferować niepodważalne dane, pozostające w sprzeczności z wiarą katolicką. Jest inaczej, przeżywałem od dawna przemiany w naukach przyrodniczych i mogłem widzieć, jak topniały pewniki, pozornie świadczące przeciw wierze, jak okazywały się one nie nauką, lecz interpretacjami filozoficznymi tylko pozornie należącymi do nauki; przy czym, oczywiście, również wiara w dialogu z naukami przyrodniczymi nauczyła się lepiej rozumieć granice swoich twierdzeń, a więc swoją specyfikę. Od 60. lat towarzyszę drodze teologii, w szczególności także nauk biblijnych, i zaobserwowałem, jak wraz ze zmieniającymi się pokoleniami, upadały tezy, które wydawały się niewzruszone, jak okazywały się one jedynie hipotezami; tezy pokolenia liberałów (Harnack, Jülicher itd.), pokolenia egzystencjalistów (Bultmann itd.), pokolenia marksistów. Widziałem i widzę, jak z plątaniny hipotez wyłaniała się i wciąż wyłania rozumność wiary. Jezus Chrystus jest naprawdę drogą, prawdą i życiem – a Kościół, ze wszystkimi swoimi niedoskonałościami, jest naprawdę Jego ciałem”.

Kościół mały i misyjny
Przygotowywał nas do życia w Kościele małym, nieszukającym oparcia w potęgach tego świata. Uważał nawet, że nie do końca ewangeliczna i zgodna z wyznaniem wiary w Kościół „powszechny” jest wizja Kościoła ogólnoświatowego, większościowego, jakby religijnego mocarstwa. Już w 1957 r. martwił się, że w takim Kościele będziemy mieli wielu pogan, którzy tylko z nazwy będą chrześcijanami. Dlatego pisał o alternatywie: Kościele żyjącym w diasporze, Kościele „małej trzódce”. Owszem – tłumaczył swoje stanowisko – nie wolno ze spokojem przyglądać się, jak ludzie popadają w pogaństwo. Kościół nigdy nie może też zostać zamkniętą grupą, która wystarcza sobie samej. Musimy być misyjni, otwarci w tym sensie, że będziemy ukazywać światu wartości, które powinny konstytuować sumienie. Ale przede wszystkim mamy wytężać siły, by Ewangelia działała jako zaczyn. A to przecież małej wspólnocie swoich uczniów Jezus powiedział, że mają być zaczynem i solą ziemi. Czy nie zakładał w ten sposób, że także w przyszłości będzie mały, ale „będzie na nim spoczywać odpowiedzialność za ogół”?
Ta odpowiedzialność jest tym większa, że dominujące dzisiaj pojęcie demokracji wydaje się nierozdzielnie związane z relatywizmem. I to relatywizm jawi się wielu jako gwarant wolności. Rozpowszechnia się „dyktatura relatywizmu” – oświadczył w swojej mowie na otwarcie konklawe po śmierci Jana Pawła II; relatywizmu, który nie uznaje niczego za ostateczne i jako jedyną normę traktuje własne ja i jego pragnienia. Chrześcijanie muszą mieć odwagę, aby powiedzieć: człowiek potrafi szukać prawdy, ze swej natury jest otwarty na  poszukiwanie ostatecznych kryteriów prawdy, dobra i sprawiedliwości. Ich źródłem nie jest demokracja – podstawową zasadą jest w niej przecież zasada większości. W takim razie demokratyczne państwo musi czerpać z zewnątrz niezbędną dlań miarę poznania i prawdy. Oświecenie, od czasów Hugo Grocjusza i Kanta, proponuje, żeby tą zewnętrzną instancją był „czysty wgląd rozumu” – stwórzmy taką etykę, która obowiązywałaby nawet wtedy, gdyby Bóg nie istniał – etsi Deus non daretur. Jak jednak wskazuje historia, coś takiego jak „czysty rozum” nie istnieje – państwo swój fundament otrzymuje z zewnątrz dzięki rozumowi, który dojrzewał na gruncie historycznych tradycji religijnych. Najbardziej uniwersalną i racjonalną tradycją religijną okazała się wiara chrześcijańska, również w dzisiejszych czasach oferująca rozumowi podstawowe zręby wglądu moralnego, które uzasadniają nieodzowną dla życia społeczeństwa rozumną wiarę moralną. Nawet jeśli masz problem z wiarą, żyj tak, jakby Bóg istniał – etsi Deus daretur, mówił do Oriany Fallaci i nie tylko do niej. „Jest to rada, którą już Pascal dawał niewierzącym przyjaciołom. W ten sposób nikt nie zostałby ograniczony w swojej wolności, ale wszystkie nasze sprawy znalazłyby oparcie i kryterium, których bardzo potrzebują” – dodawał gdzie indziej.

Wewnętrzna ojczyzna
Jest jednak faktem aż nadto widocznym, że trudno jest dziś mówić o Kościele jako moralnej instancji świata. Chrześcijańskie wzorce przestały być decydującym wskazaniem dla wielu ludzi nie tylko dlatego, że żyjemy w społeczeństwie, które staje się coraz bardziej nietolerancyjne wobec Kościoła, ale przez krzyczące o pomstę do nieba grzechy niektórych biskupów, księży, wychowawców świeckich. Tym większy jest nasz dług, tym bardziej wzrósł ciężar odpowiedzialności. I tym więcej oczyszczenia potrzeba, aby dalej formować świadomość istnienia wartości oraz życie według wiary – woła do nas Benedykt XVI.
W wywiadzie rzece „Bóg i świat” z roku 2000 Seewald zadał Josephowi Ratzingerowi pytanie, które także w chwili obecnej nurtuje niektórych: czy nie przyszło mu nigdy do głowy, by wystąpić z Kościoła? W odpowiedzi usłyszał: „Faktycznie, nigdy by mi to nie przyszło do głowy, by wystąpić z Kościoła – bo Kościół rzeczywiście w zbyt wielkim stopniu stał się moją wewnętrzną ojczyzną. Od narodzin tak się z nim stopiłem, że opuszczając Kościół, poniekąd poraniłbym, poniszczył samego siebie. Ale, naturalnie, ciągle złości mnie wiele mniejszych i większych rzeczy. […] Gdzie są ludzie, tam są również sprawy, które złoszczą. Ale przecież nikt nie opuszcza rodziny, gdy się na kogoś zezłości – zwłaszcza jeśli miłość, która go z nią łączy, jest mocniejsza, jeśli jest pierwotną silą, która stanowi w życiu jego fundament. Podobnie jest z Kościołem. Również tutaj wiem, że nie jestem dla tej czy innej osoby, wiem także, że było wiele błędów w naszej historii i że mogą się zdarzać faktyczne powody do złości. Ale wiem też, że żadna z tych spraw nie może naruszyć właściwej substancji Kościoła. Z prostej przyczyny: ponieważ jest ona zupełnie innego pochodzenia – i zawsze będzie się przejawiać”.

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki