Jego wspólnota kościelna dawała mu dużą swobodę odpowiedzi. Początkowo budziło to jego entuzjazm. Pytania się jednak mnożyły, wiele pozostawało bez odpowiedzi. Im bardziej chciał być pewny, tym bardziej wątpił. I w końcu pękł… Zrozumiał, że nie wystarczy sama wiedza i Pismo Święte, żeby powiedzieć: „wiem na pewno”. Potrzeba jeszcze jednego: kogoś, kto będzie umiał tak to poskładać, żeby efektem była prawda, a nie tylko własne „wydaje mi się”.
W życiu Newmana rozpoczął się wtedy proces konwersji do Kościoła katolickiego. Intrygowało go przekonanie katolików, że Kościół ma asystencję Ducha, który chroni przed błędami. Na drodze bardzo trudnych poszukiwań Newman odkrył, że Bóg dał wierzącym przewodnika, który jest pewny. Pozornie zniewalająca „pretensja” Kościoła katolickiego do „posiadania” prawdy nagle przestała budzić w nim sprzeciw. I twierdził tak, mimo że nigdy nie przestał stawiać temu Kościołowi trudnych pytań.
Historia Newmana brzmi dzisiaj jak tania prowokacja. Katolicy nie przestają jednak wierzyć, że Kościół ma charyzmat prawdy. I myślą tak, mając świadomość, że nie każda jego oficjalna wypowiedź jest prawdą pełną i niezmienną. Duża przecież część jego nauczania jest odkrywaniem po części, jakby w drodze (przykładem są chociażby poprawki w ocenie etycznej transfuzji krwi czy strajków robotniczych). Wiara w kościelny charyzmat prawdy dotyczy jednak wszystkiego, także tych rozwiązań praktycznych, które mogą być w przyszłości poprawione. Są one jednak owocem możliwie najlepszego rozeznania na dany czas, a rozeznanie to dokonuje się zawsze w szerokim dialogu wewnątrzkościelnym. To też znaczy, że całe nauczanie Kościoła, to niezamienne i to, które ulega rozwojowi, wymaga po prostu zaufania.
Te kilka myśli dedykuję tym katolickim dziennikarzom, którzy nie tyle stawiają dziś odważne pytania, ale radykalnie podważają zaufanie do Kościoła i jego charyzmatu prawdy. Od stosunku do papieża i dokumentów Stolicy Apostolskiej zaczynając.