Ks. Henryk Seweryniak: A za czasów mojej młodości to był temat fascynujący! Czasy późnego Gomułki, oni nam mówią, że nie ma Boga, że człowiek żyje dla przyszłych pokoleń – a my ich pytamy, co będzie, jeśli te przyszłe pokolenia zgotują nam taką jatkę jak Hitler, jak Stalin, jak Pol Pot? Jaki wtedy będzie sens? A im się to wszystko wali…
M.B.: Dla mnie to nadal brzmi mocno teoretycznie.
H.S.: Największe wrażenie zrobiło wtedy na mnie spotkanie z Viktorem Franklem. Nasz znajomy profesor na KUL-u, ks. Kazimierz Popielisk, był uczniem Frankla, chyba się nawet przyjaźnili, i go do nasz zapraszał. Pamiętam tę wielką, nową wówczas aulę nabitą po brzegi, ludzi wiszących na barierkach, żeby tylko go posłuchać. A on opowiada. Frankl był austriackim Żydem, psychologiem. Fascynował się Freudem, ale się też z nim nie zgadzał. Freud owszem, mówił, pokazał wpływ popędów na życie człowieka, wszystkich zepchniętych w podświadomość informacji. Ale on w pewnym momencie uświadomił sobie, że to nie jest cała prawda o człowieku.
M.B.: Też teoretycznie do tego doszedł?
H.S.: Boleśnie praktycznie. W czasie wojny nie zdążył, tak jak jego mistrz, uciec z Austrii i trafił do Auschwitz. Nie wiedział jeszcze, że Niemcy zabili mu żonę. W czasie selekcji wiedział, że kto idzie na prawo, ma szansę na życie: to ciekawe, że oni jednak wiedzieli… Udało mu się ustawić po prawej. Kazali mu się rozebrać. Zapytał wtedy jednego kapo, który wydał mu się ludzki, czy może zatrzymać ukryty pod płaszczem rękopis swojej książki. Usłyszał: „Scheiße!”.
M.B.: Nie będziemy tłumaczyć, bo przez korektę nie przejdzie.
H.S.: Ale wiadomo, ile warta w obozie była intelektualna praca Frankla. Do wyrzucenia, zupełnie bez znaczenia. Frankl opowiadał też, że czasem udawało mu się wykorzystywać wiedzę psychologiczną. Jeden z SS-manów opowiadał mu o swoich miłosnych kryzysach. A w pewnym krytycznym momencie współwięźniowie poprosili psychologa, żeby powiedział coś do nich. I on wtedy zaczął mówić o sensie. Najprościej. Że mimo wszystko mogli się znaleźć w jeszcze gorszej sytuacji. Że po coś jednak żyją, dla kogoś. Ktoś tam, za drutami, najpewniej czeka, żona, dzieci, matka, może Bóg, jeśli wierzą w Boga. Że to ich życie jednak jest wielkie, większe od tych, którzy ich prześladują: bo tamci sprowadzili się do poziomu zwierząt, a oni, jeśli wytrwają, zachowują człowieczeństwo. I wspominał, że potem więźniowie ocierali łzy rękawami.
M.B.: OK. Po takich przeżyciach rzeczywiście trudno było sprowadzać człowieka do koncepcji Freuda.
H.S.: Dlatego Frankl mówił potem, że Freud się pomylił. Że uprawiał rodzaj archeologii, grzebiąc w popędach i kompleksach. Ale człowiek to nie tylko taka archeologia, ale i teleologia: że ma przed sobą jakiś cel; że jest jedyną istotą, która oprócz popędów ma wartości, ku którym zmierza; istotą, która chce, żeby to, co robi, miało sens. W ten sposób wpadł na pomysł logoterapii, czyli pomagania tym, którzy idą ku rozpaczy, przez budzenie w nich sensu. Te opowieści Frankla były dla nas ważne. W tamtych czasach ponad 70 proc. młodych ludzi w Europie i USA na pytanie, co jest ważne w życiu, odpowiadało, że sens, wartości, za które warto umrzeć. Co z tego zostało dzisiaj?
M.B.: Zawsze przy mówieniu o sensie mam obawę, że ktoś zażąda od mnie deklaracji, co konkretnie tym sensem jest. A ja nie chcę nadawać temu jednego imienia. Może to postmodernistyczna mentalność we mnie krzyczy i chce wszystkiego? Ale myślę, że to nie ma takiego wielkiego znaczenia, co jest sensem. Pierwsze i ważniejsze jest, żeby ten sens w ogóle był.
H.S.: Ja, niestety, mam wrażenie, że to się stało dziś mało ważne. Sens życia nie jest dziś dla ludzi wartością. Choć może się mylę...
M.B.: A może ludzie nie mają narzędzi, żeby to nazwać? Nie da się żyć bez sensu, to krótka droga do samobójstwa! A przecież żyją, są szczęśliwi…
H.S.: Nie popełniają samobójstwa, ale się tną żyletkami. Pokazywali mi pedagodzy w pewnej szkole zdjęcie, jak to wygląda. Precyzyjne, milimetr po milimetrze, cięcia.
M.B.: Ale potem przychodzi moment, że się zakochują, zachodzą w ciążę, rodzą dzieci. I coś się zaczyna prostować. Jest po co żyć! Nawet jeśli tego nie nazwą górnolotnie „sensem”!
H.S.: Będę się upierał, że dziś brak sensu dla wielu nie jest żadnym brakiem. Im wystarcza, jak jest fajnie. To się łączy z bezsiłą w poszukiwaniu czegoś głębiej.
M.B.: Wychodzi więc na to, że o sens pytało pokolenie ludzi po Auschwitz, pokolenie znające wojnę, pokolenie w walce z komuną. A my jakby nie. Może pragnienie sensu rodzi się w doświadczeniu, w zderzeniu z czymś, a nie w warunkach sterylnych? Bakterie i wirusy nam szkodzą, ale gdyby trzymać dziecko w warunkach absolutnie sterylnych, ono umrze, bo nie wykształci mechanizmów obronnych. Może sens przychodzi tak samo, jako odporność na to, co jest trudne? A my dzieci na obozy i kolonie nie puszczamy, bo się pobrudzą i kleszcz je ugryzie. Z siedzenia przez komputerem mają znaleźć sens? Gdyby ktoś przyszedł i powiedział mi, że jego życie nie ma sensu, a miałabym fizyczne i finansowe możliwości zrobienia czegokolwiek…
H.S.: To byś go zabrała w góry? Frankl bardzo lubił wspinać się w górach.
M.B.: Blisko, ale w góry to nie ja. Ja bym go wzięła na rejs, na jacht, na wodę. W jakąś przestrzeń i w jakieś doświadczenie. Żeby się bać, żeby bolało, żeby się pobrudzić, żeby się zachwycić. Nie gadać, nie czytać. I nie mówić: to będzie twoim sensem, ale pokazać, że są możliwości. Pootwierać furtki.
H.S.: Niech sam sobie sens znajdzie.
M.B.: Nie wiem, czy sens się znajduje, czy on się sam objawia.
H.S.: Jeśli wierzysz w Boga, to się objawia. Ale zgadzamy się, że sens jest ważny, niezależnie od tego, co nim jest.
M.B.: Też chyba trzeba wartościować. Dla jednego sensem będzie Bóg, dla innego jazda motocyklem. Choć i tak szczęśliwszy będzie ten, kto ma sens w motocyklach, od tego, który sensu nie ma w ogóle.
H.S.: Ale ten Bóg jest tu dla mnie ważny. Jak czytałem Frankla, to szukałem w jego książkach opowieści o Bogu. Szukałem, ale niewiele tam było na temat religii. I dopiero gdzieś na końcu swojej opowieści on mówi, że wszystkie jednostkowe sensy – to, że piszę, że się zakochuję, że motocykl – to wszystko musi mieć jakiś sens spinający. Czytałem: „Ja to nazywam nadsensem, w religiach nazywa się to Bogiem”. Wtedy odetchnąłem.