Monika Białkowska: Księża w jednej z parafii opowiadali o wynikach badania praktyk niedzielnych, czyli liczenia tych, którzy przychodzą na Mszę św. i przystępują do Komunii św. Byli nieco zaskoczeni, bo okazało się, że Komunię św. przyjmuje ponad 80 proc. tych, którzy przychodzą na Mszę.
Ks. Henryk Seweryniak: To pięknie!
M.B.: Niekoniecznie. Zastanawiam się, z czego to wynika. Czy ludzie się spowiadają i żyją wiarą, czy zbliżamy się do tego, co dzieje się za zachodzie Europy: że Komunię św. przyjmują wszyscy, choć konfesjonały zamienione są w schowki na miotły. Kilkaset lat temu to było nie do pomyślenia.
H.S.: Blaise Pascal, świecki człowiek i genialny myśliciel, nie przyjął Komunii św. na łożu śmierci, bo uważał, że jest tego niegodny. Był jansenistą. Jansenizm był dość silną tendencją na przełomie XVI i XVII w. Podkreślał zepsucie ludzkiej natury i zalecał nie tylko bardzo staranne przygotowanie do przyjęcia Komunii św., ale też jej rzadkie przyjmowanie.
M.B.: Jansenizm był herezją, papież Pius VI w 1794 r. ostatecznie potępił tę naukę, ale ona mocno na Kościół wypłynęła. Nawet u św. Tereski z Lisieux, już pod koniec XIX w., łatwo znaleźć można ślady tego sposobu myślenia! Oczywiście Teresa bardzo pragnęła przyjmować Komunię jak najczęściej, ale musiała o to wręcz walczyć!
H.S.: Kościół rzeczywiście długo się zmagał z tym problemem, m.in. dlatego, że jednocześnie mocno walczył z libertynizmem, ze zobojętnieniem i odrzuceniem norm moralnych we Francji. To była swojego rodzaju reakcja na to, co się działo na dworze francuskim, gdzie wszyscy chodzili codziennie do kościoła, a nie szła za tym żadna wrażliwość sumienia czy moralne życie. Ja zresztą też pamiętam czasy, kiedy do Komunii św. przystępowało się ze trzy razy w roku: na Boże Narodzenie, na Wielkanoc i pewnie jeszcze przy okazji parafialnego odpustu. Był wtedy w ludziach taki wielki i święty strach przez znieważeniem Najświętszego Sakramentu. Post eucharystyczny trwał wtedy nie jedną, a trzy godziny, a wcześniej nawet od północy. Strasznie się obawiano jego złamania, to było uważane wręcz za świętokradztwo. I moje pokolenie wyrosło w takiej właśnie atmosferze.
M.B.: A potem przyszedł Sobór Watykański II i wszystko zmieniło się dość radykalnie.
H.S.: Gdzieniegdzie aż za mocno. Kiedyś w czasie wakacji zastępowałem proboszcza w Niemczech. On miał jeszcze zwyczaj siadania raz w tygodniu w konfesjonale, więc i ja siadałem. Przychodzili głównie Ślązacy, którzy spowiadali się po polsku pięknym, archaicznym, nieco dziecięcym językiem. Ale w czasie Mszy św. do Komunii szli już wszyscy, łącznie z tymi, o których wiedziałem na przykład, że żyją w związku niesakramentalnym.
M.B.: Jakoś trzeba znaleźć złoty środek między janseniznem i skrupulanctwem a takim przyjmowaniem Eucharystii, jakby się nam należała, cokolwiek robimy. To stary już spór o to, czy Komunia jest „nagrodą dla doskonałych”, czy raczej „lekarstwem dla chorych”.
H.S.: Ależ przyjmowaniem Komunii św. powinno być czymś najnormalniejszym na świecie! Jeśli jestem na Eucharystii, powinienem ją przyjąć!
M.B.: Ktoś powie: nie mogę! Podniosłem głos na dziecko, warknąłem na żonę, mam grzech, więc nie mogę…
H.S.: I tu dochodzimy do ciekawego rozróżnienia między grzechem ciężkim albo śmiertelnym i grzechem lekkim, czyli powszednim. Czuję trochę dyskomfortu, bo mówimy o czymś, co nie należy do naszej działki jako teologów fundamentalnych. Teologia moralna zna całe bogactwo podziału przeróżnych grzechów i nawet to moje „albo” czy „czyli” co wytrawniejszszych moralistów będzie razić. Oprócz grzechów śmiertelnych i powszednich odróżnia jeszcze choćby grzechy główne, nazywając je raczej wadami, które mogą prowadzić do większego rozluźnienia moralnego. Rozmawiałam o tym z moim przyjacielem, ks. prof. Mroczkowskim: o tym, że w dobie posoborowej na zachodzie Europy odróżnia się już tylko grzech powszedni od śmiertelnego. Przy czym uważa się tam, że grzech śmiertelny polega na całkowitym zerwaniu więzi z Bogiem, odwróceniu się od Niego, wręcz zwątpieniu w Jego istnienie.
M.B.: Ale z tego za chwilę wysnujemy dość ryzykowny jednak wniosek, że do Komunii św. nie może przystąpić tylko ten, kto nie chce i nie czuje takiej potrzeby.
H.S.: Bo w grzechu ciężkim tak naprawdę trudne jest – ale i ciekawe! – jego zdefiniowanie. Co jest tym grzechem ciężki?
M.B.: Żychiewicz, kiedy na to pytanie odpowiadał czytelnikom „Poczty Ojca Malachiasza”, pisał za ks. Sieniatyckim, że „grzech ciężki polega na przekroczeniu prawa Bożego w rzeczy ważnej, przy pełnej świadomości i przy całkowitej zgodzie woli”.
H.S.: A mnie nie podoba się w tej definicji odniesienie grzechu jako takiego wyłącznie do prawa Bożego. Dla mnie grzech to przede wszystkim odrzucenie miłości. Katechizm Kościoła katolickiego pisze, że „grzech jest wykroczeniem przeciwko rozumowi, przeciwko prawdzie, prawemu sumieniu, jest brakiem prawdziwej miłości względem Boga i bliźniego z powodu niewłaściwego przywiązania do pewnych dóbr”.
M.B.: Wcale nie uważam, że te dwie definicje się wykluczają!
H.S.: Ja bym jednak wolał rozumieć grzech jako odwrócenie się od Boga czy rozluźnienie więzi z Nim. Choć definicja Katechizmu też mnie nie zachwyca.
M.B.: I dobrze! Zastąpmy zatem to „przekroczenie prawa” „zerwaniem przymierza z Bogiem”.
H.S.: Albo nawet „odrzuceniem miłości Boga i człowieka”. Odrzuceniem miłości człowieka również! Jeśli ktoś odwraca się od kobiety, która go kocha, której wierność obiecał, to trudno nie uznać tego za wielki grzech.
M.B.: Grzech to odrzucenie miłości Boga i człowieka – przy pełnej świadomości i całkowitej zgodzie woli. A przy grzechu ciężkim dochodzi waga tego odrzucenia, ale tego nie da się sztywno określić, by pasowało do każdej sytuacji.
H.S.: I mamy już pełną definicję, taką chyba na nasz czas, w którym żyjemy…
M.B.: To są definicje grzechu na różne czasy?
H.S.: Hmmm.... W IV wieku św. Augustyn definiował, że grzech to „aversio a Creatore et conversio ad creaturam”, czyli „odwrócenie się od Boga i zwrócenie ku stworzeniu”. Tym stworzeniem mogę być ja sam, mój egoizm, może być to jakaś chciwość, seksualizm, zhańbienie swojego człowieczeństwa, jakaś potężna niesprawiedliwość społeczna. Potem zaczęła się kazuistyka, liczenie, co się należy za taki grzech, co za inny. Przeciwko temu zbuntował się Luter. I dziś nam pozostało takie rozdarcie między prawem a miłością. Ale wiesz, że z grzechów lekkich nie trzeba się spowiadać?
M.B.: Wiem. Obowiązek spowiedzi dotyczy grzechów ciężkich. Ale skoro powiedzieliśmy, jak trudno je popełnić, za chwilę nam ktoś zarzuci, że przez nas ludzie do spowiedzi przestaną chodzić.
H.S.: Niech nie przestają. Spowiedź powinna być sprawą sumienia – rozeznania prowadzonego wobec Boga i mojego Kościoła, pokory, żalu, zadośćuczynienia. To bardzo ważne, ludzkie sprawy, zdolność rozeznawania, wrażliwość. W spowiedzi nie informuję przecież Pana Boga o swoich grzechach, On je zna. Mówię Mu tylko, że ja też je znam i że potrafię je rozpoznać i nad sobą zapłakać, żeby On mógł być miłosierny. Nawet jeśli to nie są grzechy ciężkie i nie mam takiego obowiązku.
M.B.: Czyli znów wszystko rozbija się nie o prawo czy obowiązek, ale o miłość. Po prostu.