Monika Białkowska: Więc możemy się powymądrzać. Co jak co, ale teorię mamy dobrze opracowaną.
H.S.: Jeśli chodzi o teorię, pamiętam, jakie wrażenie jeszcze w czasach seminarium zrobiła na mnie książka Cztery miłości C.S. Lewisa. To rozważania, w których miłość podzielona jest na cztery typy: przywiązanie, przyjaźń, miłość erotyczną i miłość oddania wobec Boga i człowieka.
M.B.: To trochę inny podział niż klasyczne: eros, filia – przyjaźń, agape (łacińska caritas) – miłość oddania aż po darowanie życia…
H.S.: I pokazuje, jak bardzo skomplikowana jest miłość, jak trudno ją definiować i jak dziwne w gruncie rzeczy jest jej teoretyczne rozważanie.
M.B.: Zatem po co w takim razie o tym rozmawiamy?
H.S.: Wiesz, miałem takie ciekawe doświadczenia jako wikariusz, zresztą często potem opowiadałem o tym na wykładach. Kiedy siedziałem w kancelarii parafialnej, przychodziły czasem pary, żeby dać na zapowiedzi i spisać protokół przedślubny. Prosiłem wtedy najpierw, żeby narzeczona wyszła, a jemu zadawałem pytanie: Dlaczego ją pan kocha? Czym dla pana jest miłość? Zwykle byli tą sytuacją zaskoczeni, nie potrafili nic o swojej miłości powiedzieć…
M.B.: Ale myśli Ksiądz, że nie kochali? Czy po prostu nie mieli aparatu pojęciowego, żeby o tym opowiadać, zwłaszcza młodemu wikariuszowi?
H.S.: Myślę, że nie umieli o tym mówić. Ale wykorzystywałem tę sytuację, żeby się uczyli – i żeby im powiedzieć, że nad miłością trzeba pracować. Teraz po latach wróciłem do czytania Ericha Fromma, do książki O sztuce miłości. Wiadomo, że Fromm był psychoanalitykiem, że niektóre rzeczy w tej książce trzeba omijać, ale niektóre są naprawdę zaskakujące i ważne. Fromm pisze o miłości matczynej, o miłości erotycznej, o miłości do Boga. I mówi, to jest dla niego rzecz podstawowa, że miłości można i trzeba się uczyć. Że najważniejszy problem ludzi polega na tym, że wszyscy chcą być kochani, ale kiedy sami mamy kochać – to tego już nie potrafimy. I pisze też, że miłość bierze się z poczucia osamotnienia. To już jest według mnie bardzo słaba teza. Jakieś ograniczenie. Choć pytanie jest rzeczywiście ciekawe: skąd się bierze miłość? Wierzący powie, że Bóg wszczepił w nas taką cnotę teologalną…
M.B.: Uhm. Najpierw fenyloetyloaminia i dopamina, potem endorfiny, wreszcie oksytocyna i wazopresyna. Mieszanka neuroprzekaźników w mózgu. Stąd bierze się „miłość”!
H.S.: Ty mi tu nie rób za adwokata diabła! Owszem, to się dzieje w mózgu, ale to nadal nie jest odpowiedź na pytanie, dlaczego się dzieje! Dlaczego działa w przypadku jednego człowieka, a przy setkach innych spotkanych wcześniej nie działało? Nie będziemy wszystkiego sprowadzać do biologii. Chrześcijaństwo ma jedną, piękną odpowiedź: Bóg jest miłością. Jest miłością relacji, Trójcą Świętą, Bogiem Trójjedynej Miłości. Wszystko, co się w nas dzieje w tej sferze, jest odwzorowaniem tej właśnie pełnej miłości relacji. Jestem stworzony na obraz i podobieństwo Boga i to przede wszystkim w tej jednej perspektywie – Trójjedynej Miłości. Po to, żeby kochać jak Ojciec, Syn i Duch Święty.
M.B.: Czytałam kiedyś o takim eksperymencie. Gdyby przez odpowiednio długi czas kazać dwojgu ludziom żyć tak, jakby byli zakochani: tak się traktować, tak do siebie mówić, tak się troszczyć – to rzeczywiście by się w sobie zakochali. Bo przez zewnętrzne gesty buduje się czułość, poczucie bezpieczeństwa, wzajemną troskę. Coś w tym jest, w końcu dawniejsze małżeństwa aranżowane nie były małżeństwami bez miłości. Tylko miłość przychodziła po ślubie.
H.S.: Chcesz powiedzieć: po nocy poślubnej? To za płytkie!
M.B.: Wcale nie chodzi mi o noc poślubną, to by rzeczywiście wszystko spłycało. Chodzi o uczenie się miłości, to znaczy uczenie brania odpowiedzialności za życie tego drugiego i powierzenie mu swojego życia. Miłość nie musi spadać jak grom z jasnego nieba. Kiedy się będzie o nią dbało i jej pragnęło, to ona wyrośnie.
H.S.: Nie wiem, czy głosiłbym taką tezę, ale OK. Tylko czym w takim razie jest miłość? I czego się trzeba w niej uczyć? Ty mówisz o odpowiedzialności. Fromm, ale przecież najpierw całe chrześcijaństwo podkreśla, że miłość oznacza „dawać”, a nie „brać”. Że właśnie w dawaniu jest doświadczenie bogactwa.
M.B.: Ależ to teoretyczne… Kto tak myśli na co dzień?
H.S.: Ale ja mam wciąż przed oczyma robotę ks. Karola Wojtyły w Krakowie, wśród tych młodych ludzi, z którymi on się zaprzyjaźnił i którzy z nim się zaprzyjaźnili. George Weigel w biografii Jana Pawła przekazuje taki oto jego liścik do jednej z uczestników „Paczki”: „Droga Tereso! O mnie myślą mniej więcej tak: ano Wujek to wszystkich chce pożenić i wszystkie powydawać za mąż. Myślę, że to jednak jest obraz fałszywy. Chodzi o coś innego. Widzisz – człowiek żyje przede wszystkim przez miłość. Zdolność miłowania jest tym, co najgłębiej stanowi o osobowości – nie darmo jest to największe przykazanie – wcale nie wielki intelektualizm, ale właśnie zdolność miłości autentycznej, takiej, która polega na jakimś wyjściu z siebie, na jakimś zaafirmowaniu innego człowieka lub innych ludzi, na oddaniu się sprawie człowieka, ludzi, a przede wszystkim Bogu. Małżeństwo ma sens przede wszystkim o tyle, o ile daje sposobność do takiej miłości. Wujek”. Tu jest wszystko, cała chrześcijańska perspektywa w konkrecie.
M.B.: Nie wiem tylko, czy podziały na trzy czy cztery rodzaje miłości nie są za proste i zbyt sztywne. W fajnym małżeństwie nie da się powiedzieć, kiedy kończy się przyjaźń, a zaczyna miłość erotyczna. Ani kochający się ludzie tego nie oddzielą, ani tym bardziej żaden obserwator z boku, choćby był filozofem czy teologiem!
H.S.: W małżeństwie wszystkie te rodzaje miłości powinny być. Ale może to jednak zależy od jakiegoś etapu? Że jest w życiu czas, kiedy na pierwszym planie jest eros, a potem taki, w którym zwycięża przyjaźń?
M.B.: A gdyby do tej kancelarii parafialnej przyszli narzeczeni i powiedzieli, że chcą wziąć ślub, bo bardzo się kochają na poziomie miłości erotycznej, a potem pewnie przyjdzie czas na przyjaźń, czułość i oddanie? To co by im Ksiądz powiedział? Ja jestem za równowagą. Zdecydowanie.
H.S.: Pewnie bym im mówił, żeby w tej swojej miłości erotycznej odkrywali jednak i przyjaźń, a we wszystkim agape – Bożą miłość wzajemnego oddania. I że miłości nie można sprowadzić do emocji. Że konieczne jest oczyszczanie emocji i przekształcanie w trwalszą rzeczywistość – w rzeczywistość dającej siebie miłości. Tego akurat genialnie uczy Benedykt XVI w encyklice Deus caritas est.
M.B.: No i tak to sobie poteoretyzowaliśmy… Może jednak najważniejsze jest, żeby po prostu kochać?
Ks. prof. Henryk Seweryniak prof. dr hab. teologii fundamentalnej, przewodniczący Stowarzyszenia Teologów Fundamentalnych w Polsce.
Dr Monika Białkowska doktor teologii fundamentalnej, dziennikarka „Przewodnika Katolickiego”.