Logo Przewdonik Katolicki

O modlitwie – i trochę też o pamięci

Ks. prof. Henryk Seweryniak, Dr Monika Białkowska
FOT. ROBERT WOŹNIAK, AGNIESZKA KURASIŃSKA/PK

Monika Białkowska: Zauważył Ksiądz, że jakoś modna się ostatnio zrobiła modlitwa charyzmatyczna? Uwielbienia, uzdrowienia, wylania Ducha Świętego? To jest piękne, ilu ludzi Pan Bóg w ten sposób zachwyca. Ale też trochę staję wobec tego – szukam dobrego słowa – zagubiona? Przecież wierzę w Boga, jestem przy Nim i nigdzie nie zamierzam od Niego odchodzić. Coś ze mną nie tak, że te emocjonalne formy modlitwy nijak mnie nie pociągają…?

Ks. Henryk Seweryniak: Myślę, że chrześcijanin, który w miarę poważnie swoją wiarę przeżywa, musi przejść przez pewien okres narzeczeństwa z Panem Bogiem. Doświadczyć, że w tej relacji jest również ogromnej fascynacji ze względu na wielką obietnicę szczęścia czy – jak pisał Benedykt XVI – element miłości erotycznej. To jest właśnie modlitwa charyzmatyczna, to wznoszenie do góry rąk, to skakanie młodych na Lednicy. Ale narzeczeństwo zwykle się kończy. Jak się idzie dalej w życie, to trzeba też umieć – dokładnie jak w małżeństwie – przekształcać tę miłość „erotyczną” w jakąś fajną wierność, w przyjaźń, w wyraźnie obrany kierunek drogi, w radość z codziennego życia z Bogiem, bez fajerwerków.
 
M.B.: Czasem ktoś zaprasza mnie na modlitwy charyzmatyczne. Jedni robią to sympatycznie i nienachalnie. Inni przekonują, że koniecznie muszę się modlić tak a nie inaczej. Wtedy mam wrażenie, że traktują mnie jak niewierzącą, bo jednak bliższe mi są inne formy modlitwy. Nie chcę im powiedzieć, że mam ten etap za sobą, bo wiem, że to by źle zabrzmiało. Nie nawróciłam się jako 30-latka, w Kościele dorastałam od zawsze. Chodziłam na pielgrzymki, grałam śpiewałam, klaskałam, tańczyłam, to wszystko już było. Teraz wolę inaczej. To nie jest lepszy ani gorszy etap – to inny etap. Ale czuję się czasem trochę szantażowana: bo jak nie będę modliła się w ten a nie inny sposób, to będzie znaczyło, że Pana Boga nie kocham, że się przed Nim zamykam.
 
H.S.: Poradzisz sobie z tym małym „szantażem”. Ważne, żeby oni wiedzieli, że ich szanujesz. Ja też ich szanuję. Ba, jak się ma sześćdziesiąt parę lat, to się nawet za tym „erosem w modlitwie” tęskni. Poza tym myślę, że często zapominamy, że sama Msza św. jest modlitwą! Najbardziej z młodości pamiętam ten moment, kiedy zacząłem codziennie chodzić na Mszę. Jechałem z tych moich Bud Kozickich rowerem, a później SHL-ką na siódmą rano. Msza była krótka, recytowana, ale te poranki w kościele mam w głowie, w oczach, w nozdrzach do dziś. I do dziś to jest moja najważniejsza modlitwa. Wcale nie dlatego, że cała wielka teologia za tym stoi. Jestem zwykle sam w kaplicy. To nie trwa dłużej niż dwadzieścia minut. Niczego nie przedłużam oprócz tego, że jak uklęknę na podniesienie, to już sobie poklęczę, a jak Go podnoszę, to wiem, że na Niego patrzę i że On patrzy na mnie. I przy Mszy nie modlę się swoimi słowami. Tak modli się Kościół, tak modlił się w III i w VI wieku – a ja mam to wszystko dane. Nie muszę niczego dokładać, kombinować. I wiem, że w ten sposób spełniłem officium – swój obowiązek, ale i moją radość. To jest dzisiaj dla mnie prawdziwa radość modlitwy. Pięknie by było, gdyby świeccy też próbowali na taką swoją codzienną Mszę chodzić, przyjmować Pana Jezusa, zapraszać Go w ten dzień. I żeby księża też wiedzieli, że nie chodzi tu o wielką celebrację, która trwa godzinę, o jakieś długie kazania, ale żeby ta Msza była odprawiona naprawdę z wiarą i naprawdę w konkretnej intencji.
 
M.B.: Pytałam niedawno przedstawicieli handlowych, o jakie książki najczęściej pytają ich klienci, jakich książek ludzie szukają w katolickich księgarniach. Odpowiedź mnie zaskoczyła. Bardzo. Usłyszałam, że modlitewników – prostych i tanich. Jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy byłam nastolatką, przekonywano nas, że mamy się modlić własnymi słowami. Odłożyliśmy modlitewniki na półkę, ale za tym gestem nie poszła żadna formacja, nie poszła lektura. Efekt jest taki, że przestaliśmy się modlić w ogóle, bo nie wiemy jak. Są charyzmatycy i milcząca reszta, ewentualnie jeszcze ci, którzy odmawiają różaniec. Z jednej strony to może być ładne i jest w tym jakaś treść: Ty Boże wszystko wiesz, ja wszystko wiem, posiedźmy sobie razem. Ale z drugiej strony przecież ta modlitwa słowna jakoś człowieka budowała! Nie wszystko, co czytał w modlitewniku, było dla niego oczywiste. Czasem coś odkrywał, czasem do czegoś dorastał. I nawet jeśli szła za tym groźba automatycznego klepania formułek, to nie wiem, co jest gorsze: to klepanie czy kompletna pustka. W piosenkach religijnych to się już zmieniło. Odeszliśmy od układania pobożnych, ale słabych rymowanek, wracamy do tekstów psalmów. W modlitwie „mówienie własnymi słowami” też się nie do końca sprawdziło. Kiedy zostało nam tylko ono, bez wsparcia ze strony dobrych tekstów mistrzów duchowości czy choćby Pisma Świętego, „własne słowa” się wyczerpują, zaczyna nam ich brakować. Ale jakoś wstydzimy się grzecznie wrócić do staroświeckich modlitewników.
 
H.S.: A wiesz, że jak kiedyś człowiek szedł do kościoła bez „książeczki”, to jeszcze po łapach dostał i musiał po niego wracać? A w zsekularyzowanym Izraelu, w Jerozolimie, gdzie 55 proc. ludzi jest niewierzących, widziałem młode dziewczyny, jak w szabat szły na modlitwę z wielkimi, ciężkimi modlitewnikami. My rzeczywiście te modlitewniki wypuściliśmy z rąk i nie wiemy już nawet, jak dziękować po Komunii, po Mszy. W krajach niemieckojęzycznych w każdym kościele jest półka z Gotteslob. To śpiewnik, ale też modlitewnik, w którym są wszystkie nabożeństwa, adoracje, rachunki sumienia dla każdego stanu, tradycyjne modlitwy. Kiedy coś takiego wprowadzimy w Polsce?
 
M.B.: Fajnie by było. Zwłaszcza że ta modlitwa czytana szybko wbija się w pamięć. A jak już zostanie, to do człowieka wraca, nie wiadomo skąd i kiedy! Ostatnio jechałam jakoś świtem w stronę Koszalina. Przestawiło mi się radio, nagle słyszę – godzinki. Uwielbiałam je na pielgrzymkach. Jak mi się je teraz pięknie śpiewało w tym samochodzie! Po raz pierwszy od pewnie piętnastu lat, ale okazało się, że pamiętam! Albo czasem wraca coś do człowieka jak akty strzeliste. Do mnie niestety najczęściej „O, Palmo cierpliwości!”, bardzo lubię to wezwanie.
 
H.S.: A moją najczęstszą modlitwą jest chyba jednak modlitwa wdzięczności. Kiedy nagle czuję, że On mi błogosławi, kiedy w jakimś błysku daje poczucie szczęścia. I wtedy to dobrze, że słów brakuje, bo co mam mówić? „Bóg zapłać, Panie Boże!”? Ale tak też czasem mówię, żeby nie było!


Ks. prof. Henryk Seweryniak prof. dr hab. teologii fundamentalnej, przewodniczący Stowarzyszenia Teologów Fundamentalnych w Polsce

 Dr Monika Białkowska doktor teologii fundamentalnej, dziennikarka Przewodnika Katolickiego

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki