Miasto ukryte w lesie. Nieobecne na mapach, zakazane, chronione szlabanami. Miasto bez kościoła i miasto bez Boga. Kiedy Borne Sulinowo, położone między Wałczem a Szczecinkiem, zaczynało swoją historię jako Groß Born, od początku była to historia ponura.
Nie trzeba zabijać
Zaczęło się w latach 30. XX wieku. Niemcy rozpoczęli tu budowę dwóch tajnych garnizonów dla artylerii Wermachtu. Do robót ściągnęli około 10 tys. ludzi. Przetrzymywali ich w obozie pracy, w specjalnie dla nich wybudowanych barakach. Zmuszali do niewolniczej pracy. To miał być „środek wychowawczy” dla tych, których naziści bez wyroków sądów uznawali za wrogów państwa i narodu niemieckiego. Jednocześnie testowali rozwiązania, które za chwilę miały zacząć działać w obozach koncentracyjnych.
W sierpniu 1938 r. nowy garnizon uroczyście otworzył sam Adolf Hitler. Tu stacjonowały i ćwiczyły jednostki dywizji pancernej przed atakiem na Polskę w 1939 r.
Kiedy wojna wybuchła, obóz pracy przestał istnieć. Jego infrastruktura z powodzeniem mogła być wykorzystana do przetrzymywania coraz liczniejszych jeńców wojennych.
– W październiku pojawili się tu pierwsi żołnierze polscy – mówi Tomasz Skowronek z Nadleśnictwa Borne Sulinowo, badacz lokalnej historii. – Później przyjechali Francuzi, potem Jugosłowianie i żołnierze Armii Czerwonej. Tych ostatnich było zdecydowanie najwięcej. Łącznie przez to miejsce przeszło nawet 60 tys. ludzi. Około 20 tys. zostało tu na zawsze. Nie, nikt ich nie zabijał. Nie było takiej potrzeby. Jeśli jest głód, jeśli są choroby, to nie trzeba nikogo zabijać. Sami umierają. W ciągu czterech miesięcy, od listopada 1941 do lutego 1942 r. zmarło tu 18 tys. jeńców.
Stalin nie podpisał konwencji genewskiej o jeńcach wojennych. Niemcy zatem konsekwentnie traktowali oficerów Armii Krajowej nie jak jeńców, ale jak bydło. Spali oni często na gołej ziemi. Karmiono ich sporadycznie. Uciec nie było którędy: obóz znajdował się na środku poligonu, otoczony drutami kolczastymi i fosą, strzeżony przez żołnierzy i psy. Jeńcy w rozpaczy szli na druty, prosto pod kule wartowników. To właśnie wtedy, w tamtym czasie, któryś z jeńców wypisał na pryczy słowa o tym, że Chrystusa tu nie ma.
Medal z kolczastym drutem
Jeńcy byli żołnierzami. Nawet w niewoli nie przestawali walczyć. O siebie. O godność. Wielkie słowa. Wciąż walczyli: przez ogródki, które zakładali, przez zakład fryzjerski, przez chór, przez igrzyska olimpijskie. – Nie było łatwo zgromadzić odpowiednie stroje i sprzęt – wspominał kilka lat temu Zygmunt Weiss, były jeniec. – Stroje zorganizowano z magazynu niemieckiego. Pozostawał jeszcze sprzęt do skoków, poprzeczki do skoku wzwyż i belki do skoku w dal. Ale i z tym daliśmy sobie radę. Sprokurowali je oficerowie – saperzy. Z czego wzięli materiał? Excuse-moi le mot – z latryny… Ale przecież ten niezbędny dla nas budyneczek musiał istnieć. Od czego jednak głowy inżynierów: po skrupulatnych pomiarach wykrojono z niego tyle drewna, aby zbytnio nie uszkodzić tego budyneczku.
Igrzyska miały wszystko, od rozpalenia olimpijskiego ognia po medale. – Zwycięzców poszczególnych kategorii nagradzano w lazarecie, po uprzednim wywołaniu ich jakoby na badania – wspominał Teodor Niewiadomski, inny z jeńców Groß Born. – Tlił się tran w zniczu, a przed prezydialnym stolikiem stał szpitalny zydelek, podium dla zwycięzców. Kiedy odbierałem nagrodę za I miejsce, ów symboliczny olimpijski medal przystrojony kolczastym drutem, nogi wrosły mi w podium i nie mogłem wykonać zwrotu w tył. Nie było masztu i biało-czerwonej flagi. I tylko Jasio Cioch po cichu grał na organkach „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Zielona plama
W 1945 r. Groß Born – teraz już jako Borne Sulinowo – przejęła bez walki Armia Czerwona. Miasto zachowane w nienaruszonym stanie, ukryte wśród lasów, było idealne dla radzieckich planów. Wraz z pobliskim Kłominem zniknęło z administracyjnych map Polski. Tamtejszy garnizon, którego istnienie utrzymywano w tajemnicy, był największym zgrupowaniem radzieckich wojsk lądowych w Polsce. Jego rozmiary znamy dopiero dzisiaj. W 1991 r. wyjechało stąd 350 czołgów i ponad tysiąc pojazdów opancerzonych. W roku następnym kolejnych 220 czołgów, ponad siedemset transporterów opancerzonych, 150 samolotów bojowych.
Przez czterdzieści lat po wojnie o Bornym Sulinowie się nie mówiło. Wiedzieli tylko miejscowi.
– Dla mnie wszystko było oczywiste – mówi Irena Skowronek, żona pana Tomasza, córka powojennego leśniczego w Bornem Sulinowie. – Ta „biała plama” na mapie faktycznie była „zieloną plamą”, bo znajdowała się w zarządzie Lasów Państwowych. Mój tata był jedyną osobą, która mogła swobodnie wejść na tamten duży, bo liczący ponad 18 tys. hektarów teren, żeby zgasić pożar czy pozyskać drewno.
Ojciec pani Ireny spędził wcześniej dziesięć lat na Syberii, skazany przez radzieckiego prokuratora za „współpracę z niemieckim okupantem, uchylanie się od wstąpienia do Armii Czerwonej i przynależność do bandyckiej organizacji pod nazwą Armia Krajowa”. Gdy odzyskał wolność, „zaproponowano mu” posadę w Bornym Sulinowie. Znów pod radziecką zwierzchnością. Prawdopodobnie nie miał wyjścia. Bał się mówić o swojej przeszłości. Wielokrotnie go przesłuchiwano. Rosjanie patrzyli na każdy jego krok – miał w końcu dostęp do ich tajemnic. Jego kolejne życiorysy najlepiej pokazują, w jak trudnej znalazł się sytuacji. W pierwszym pisał jeszcze o obozie na Syberii. W ostatnim wpisał już tylko „pobyt w Związku Radzieckim”.
- Rosjanie strasznie się tu panoszyli – mówi Tomasz Skowronek. – Są opisane przypadki gwałtów, zabójstw, zniszczenia kościoła w Dąbrowicy. Dochodziło wręcz do potyczek, ludzie walczyli ze sobą na śmierć i życie. W Nadarzycach zdarzyło się, że czołg podczas ćwiczeń przejechał dziecko. Były też włamania do prywatnych domów, kłusownictwo. Albo naraz padało dwadzieścia owiec, bo wypiły jakąś wodę. A jak jako leśnik mam ocenić to, że pali się dwa i pół tysiąca hektarów lasu, a Rosjanie nikogo nie wpuszczają i nie pozwalają gasić? Bo to jest „ich”?
Chrzest zakazany
Okoliczni mieszkańcy mieli świadomość funkcjonowania Bornego Sulinowa. Czasem dojeżdżali tam do pracy jako budowlańcy. Czasem przez dziury w płocie kupowali za gorzałkę deficytowe paliwo albo rewelacyjną tuszonkę. Wiedzieli, że to nie jakaś tam jednostka, ale całe miasto, ze szkołą, szpitalem, fryzjerem, fotografem. Nie wiedzieli, jak wiele wojska się tam mieści.
Więcej wolno było tylko leśniczemu – najpierw ojcu pani Ireny, a później jej siostrze, która po jego śmierci ojca przejęła jego stanowisko. Oni mogli wjechać, zobaczyć, nawiązać jakieś kontakty. Oni też wiedzieli, że na terenie poligonu, w dawnym obozie jenieckim pochowani są ludzie. Oni mogli nielegalnie, w tajemnicy przed Rosjanami przewieźć tam tych, którzy kiedyś przez obóz przeszli, a teraz chcieli klęknąć i pomodlić się na ziemi, w której leżą ich przyjaciele.
W Bornym Sulinowie modlitwa była zakazana. Kościoła nie było. Żołnierze Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich mieli być „światli” i „dalecy od zabobonu”, od wiary, która jest „opium dla mas”. Ksiądz przedzierał się tu z zewnątrz, z pobliskiej parafii. Wszystko odbywało się w wielkiej tajemnicy, bo każdy bał się każdego. Ale jeśli ktoś znalazł kontakt przez rodzinę leśniczego, to ksiądz i dziecko w sekrecie ochrzcił, i medaliki rozdawał, i obrazki. Korzystali z tego nawet wysocy rangą oficerowie. Ksiądz nazywał się Tadeusz Rydzyk.
– Musimy jednak wyważyć proporcje – podkreśla Tomasz Skowronek. – To się działo, ale nie była reguła. To były wyjątki. Te wyjątki to jakieś chrzty, jakieś przyjaźnie, jakieś małżeństwo…
– Pamiętam, że pod naszą leśniczówkę podchodzili radzieccy żołnierze, prosząc o chleb albo trochę ziemniaków, bo byli głodni – dodaje pani Irena. – Czemu oni byli winni?
Ziemia do całowania
O wojennych grobach na radzieckim poligonie pamiętał tylko stary leśniczy. Pani Irena, jego córka i jej mąż Tomasz Skowronek wiedzieli, że coś w lesie jest, pokryte ziemią i mchem.
– Pierwsze szczątki znaleźliśmy w 1993 r. – tłumaczy Tomasz Skowronek. – Naturalnym odruchem było: pozbierać i zakopać. Powiadomiliśmy oczywiście wszystkie służby, ale nie skończyło się to żadnym dochodzeniem. Ot, „ruski poligon”. Ale mnie to męczyło. Oprócz kości znaleźliśmy przedwojenny polski guzik z orzełkiem i niemiecki nieśmiertelnik. To był znak, że tam jest coś więcej niż tylko kilka kości. Zacząłem sprawdzać mapy. Okazało się, że to rzeczywiście cmentarz obozu jenieckiego.
Przez kilka lat pan Tomasz bezskutecznie walczył o inwentaryzację cmentarza. Dopiero kiedy do Bormego przyjechał Jan Nowak-Jeziorański, kiedy dowiedział się, że w obozie znajdowali się również powstańcy warszawscy, kiedy powiadomił o tym Władysława Bartoszewskiego i Andrzeja Przewoźnika, mogły rozpocząć się prace ekshumacyjne. W międzyczasie pan Tomasz znalazł kolejne dwa cmentarze, w sumie około 12 tys. mogił. Ma świadomość, że to jeszcze nie wszystko.
– W grobach jest duży bałagan – tłumaczy. – Niemcy rozdawali jeńcom zdezynfekowane umundurowanie z zabitych, trudno więc jednoznacznie określić narodowość konkretnego człowieka. Znajdowaliśmy guziki od mundurów amerykańskich, brytyjskich, francuskich, niemieckich, pojawił się nawet lotnik australijski. Większość zmarłych jest zapewne czerwonoarmistami, ale nie wszystkich można zidentyfikować, bo nie zachowały się pełne kartoteki niemieckie. Z 12 tys. grobów rozpoznano 5 tys.
Oprócz kości, guzików i nieśmiertelników pan Tomasz znajdował również pamiętniki i listy. Ma zabezpieczony zbiór trzystu listów, które pewien oficer wysyłał do żony i odpowiedzi, które otrzymywał. Rosja jako państwo nie jest zainteresowana tym miejscem. Twierdzi, że według jej danych nie ma tu jej obywateli. Wracają za to Rosjanie, którzy wiedzą, że w Groß Born zginął ktoś im bliski.
– Prowadziłam kiedyś na cmentarz pewną starszą panią z córką – wspomina Irena Skowronek. – Pani rozstała się z mężem w 1943 r. Mieli po dwadzieścia lat, byli młodym małżeństwem, ona była w ciąży. On poszedł walczyć pod Smoleńsk i tam dostał się do niewoli. Nigdy więcej się nie zobaczyli. Ona nie wiedziała nawet, co się z nim stało. Urodziła córkę. I z tą córką teraz przyjechała, żeby spotkać się z nim tutaj po ponad 60 latach. Całowała ziemię…
Tu staje się dom
Borne Sulinowo nowe życie dostało w 1992 r. Wojska radzieckie wyjechały. Miasto zaludnili przyjezdni z całej Polski, skuszeni piękną przyrodą i tanimi mieszkaniami: emeryci, młode małżeństwa, dawni pracownicy PGR-ów, górnicy z restrukturyzowanych kopalń. W sumie około 5 tys. ludzi z 46 ówczesnych województw. Nawet na Wigilię każdy jadł co innego. Musieli się uczyć – że poradzieckie to nie znaczy, że niczyje i można niszczyć. Budować od nowa drogi, remontować mieszkania. Organizować miasto od zera. Górnicy do dziś na Barbórkę zakładają mundury i czapki z pióropuszami, choć najbliższa kopalnia jest setki kilometrów stąd.
Integracja nie była prosta. Pierwsza działa się w szkole. Na przełomie wieków w liczącym wówczas 3,5 tys. mieszkańców mieście, szkoła miała 500 uczniów. Rodzice są jeszcze przyjezdni, ale dzieci już stąd, z Bornego Sulinowa. Nie znają innego domu. Drugim miejscem i znakiem integracji jest cmentarz. W latach 90. rodziny zmarłych wywoziły ich „do domu”, tam, skąd przyjechali. Dopiero dziesięć lat później miejscowy cmentarz zaczął się zapełniać. Ludzie poczuli się „stąd”.
Ucieczka do wiary
Dawne miasto bez Boga ma dziś swoją parafię. Kościół mieści się w dawnym, poradzieckim kinie. W dobudowanej obok kaplicy (dawnej stołówce) znajduje się słynny tryptyk – ołtarz zbudowany przez jeńca wojennego obozu z papieru i metalowych puszek. W 1993 r. do miasta przyjechały siostry, które w wymarłym jeszcze wówczas mieście założyły Karmel. W lesie, na dawnym poligonie, w koronach drzew do dziś znaleźć można krzyże z wyrytymi datami.
– Żołnierzom na poligonie nikt nie pozwalał na jakiekolwiek przejawy religijności. Czym były te krzyże? Podziękowaniem, że udało się przetrwać, że wreszcie się skończyło? Wyznaniem wiary? – pyta Tomasz Skowronek. – Na jednej z konferencji na temat leśnictwa słuchałem wystąpienia o tym, że las jest ciemny i zły, że ludzie się go boją. Wstałem i powiedziałem: A w Bornym Sulinowie las był ucieczką do wiary. Nie był pogański. To w lesie, w koronach drzew, ludzie składali swoje krzyże. To jest ich świadectwo. Może więc las jest dobry?
Może wcale nie miał racji umęczony żołnierz, który na swojej pryczy w baraku jenieckim wydrapał słowa: „Chrystus umierał na krzyżu, ale tu nie był”.