Oto mogła tę decyzję Bundestagu podjętą na ostatnim posiedzeniu przed wyborami zablokować. Wystarczyło skorzystać z politycznej władzy szefa rządu. Pani kanclerz postąpiła inaczej. Potraktowanie tematu jako nieobjętego polityczną dyscypliną pozwoliło lewicowej doraźnej koalicji przyjąć projekt, na dokładkę z poparciem 75 chadeków. Sama pani kanclerz głosowała – trzeba to przyznać – przeciw, wraz z większością frakcji CDU/CSU, ale do historii przejdzie jako osoba, która przesądziła o przyjęciu tej radykalnej innowacji. Niemcy nadganiają swoje „zacofanie” i wskazują drogę Europie. Kanclerz Merkel mogła się z łatwością powołać na słaby mandat parlamentu: po wyborach zwolennicy racji LGTB mogą wobec perspektywy wejścia do Bundestagu prawicowej Alternatywy dla Niemiec okazać się słabsi.
Głos Angeli Merkel, że podtrzymuje opinię jakoby małżeństwo było związkiem kobiety i mężczyzny, można zarazem uznać za i tak odważny. Zawsze uważał tak zresztą niemiecki Trybunał Konstytucyjny, a konstytucji nie zmieniono. Jest więc jeszcze wątła nadzieja na zatrzymanie tej fali. Ja jednak zastanawiam się, co tak naprawdę powodowało panią kanclerz. Wiara w to, że CDU jest skazana na grę z socjaldemokratami, którym zależało na takim rozstrzygnięciu? A może przeświadczenie, że własne przekonanie to jedno, a wiatr historii to coś całkiem innego i że należy zapalić kadzidełko postępowi, nawet jeśli podniesie się rękę inaczej? Wszystko jest możliwe w kraju, gdzie miejsce otwartej debaty już dawno zajmuje w ogromnej większości przypadków wymuszony konsensus elit. Gdzie coraz mniej wierzy się w siłę idei, zastępując je wyspekulowanym pragmatyzmem. I gdzie chce się zgubić ogon tradycji tak konsekwentnie, że nawet Kościół niemiecki coraz częściej się do tej tendencji przyłącza.
Ale warto zająć się konsekwencjami. Pary jednopłciowe miały już w Niemczech prawie wszystkie uprawnienia po wprowadzeniu tzw. związków rejestrowanych. Ich logikę można było kwestionować, bo przecież przywileje podatkowe i spadkowe mają służyć trwałości rodziny, a nie relacjom międzyludzkim z natury rzeczy nietrwałym, bez zobowiązań i odpowiedzialności. Teraz z kolei homoseksualne pary zostały zobowiązane do większej trwałości. Ale co jest tego ceną? Zapewne w niedługim czasie prawo do adopcji dzieci, przed czym wzdragała się i część liberalnych europejskich elit (a także obywateli). Dziecko staje się narzędziem zapewniania komuś namiastki szczęścia. I niech nikt nie przypomina mi o dzieciach niechcianych, kiedy masy zwykłych par czekają w adopcyjnych kolejkach. Odpowiedzią powinna być polityka pozwalająca te kolejki zmniejszyć.
Poza tym budzącym we mnie grozę „osiągnięciem” kręgi LGTB zyskały symbol. Symbol zwycięstwa nad tradycyjnym modelem rodziny znajdującym swe wsparcie w religii. I symbol uznania swoistej równoprawności różnych orientacji seksualnych. Daleki jestem od osądzania ludzi uwarunkowanych genetycznie. Współczuję im, a rozliczanie ich sumień zostawiam Kościołowi. Ale jeśli w głowie jednego młodego człowieka powstanie chaos związany raczej z modelem kulturowym niż z genami, będę to uważał za świadectwo zapaści cywilizacji europejskiej. Wiem, że wielu ludziom tamtej orientacji takie stanowisko wydaje się wrogie, ale nie ma we mnie cienia niechęci. Po prostu amicus Plato, sed magis amica veritas. Zdania nie zmienię i martwię się o mój świat.