Gdy ukaże się ten felieton, czas Rorat będzie powoli dobiegał końca. Ale Roraty to tylko punkt wyjścia. Zresztą będą za rok i problem znów powróci. W kwestii pory ich odprawiania mamy dwie szkoły: tradycyjną, która optuje za Roratami porannymi, nawet o 6.00, oraz bardziej współczesną, która przesuwa je na wieczór. Czasami w tej samej parafii są Roraty poranne – dla dorosłych i wieczorne – dla dzieci, bywa że trzy razy w tygodniu.
Argumentów za przenoszeniem Rorat na wieczór przywołuje się wiele, ale wszystkie sprowadzają się do racji praktycznych: że rano dzieci chcą spać, że nie zdążą do szkoły, bo coraz częściej trzeba je wozić na drugi koniec miasta, że rodzice idą rano do pracy… Wielu duszpasterzy jest jednak głuchych – słusznie czy nie – na te argumenty i robi jedne Roraty o poranku dla wszystkich. I, jak się okazuje, jest też na nich całkiem spore grono dzieci. Więc przenosić czy nie przenosić?
Ta kwestia nie jest wcale taki nieistotna i nie dotyczy tylko Rorat. Wielokrotnie duszpasterze stają przed dylematem, jakie są granice dostosowania się w duszpasterstwie do zmieniających się warunków życia. Świat się zmienia – to truizm. Jedną z istotnych zmian cywilizacyjnych jest choćby przesunięcie się czasu pracy i innych zajęć wobec pór dnia. Człowiek „dawniejszy”, ten sprzed epoki elektryczności, wstawał wcześniej i wcześniej kładł się spać. Światło pozwoliło mu pracować w ciemności. Ale nie tylko pracować: po prostu żyć. Stąd przesunięcie naszej aktywności na godziny popołudniowo-wieczorne. Drugi problem to dywersyfikacja (takie modne słowo zamiast: zróżnicowanie) miejsc, w których żyjemy. Dawniej człowieka charakteryzowało daleko idące stabilitas loci, czyli stałość miejsca: zasadniczo tam, gdzie mieszkał, tam pracował, tam też się bawił, modlił i tam miał najbliższą rodzinę. Człowiek współczesny jest nieustanny migrantem: gdzie indziej mieszka, gdzie indziej pracuje, gdzie indziej zażywa rozrywek, a i do kościoła – jeśli idzie – to idzie, gdzie chce, uprawiając tzw. churching, czyli wędrowanie po świątyniach.
Ignorowanie tych zmiennych przy planowaniu duszpasterskim byłoby błędem. Nie można przecież nie uwzględniać zmieniających się okoliczności życia, choćby tego, że dzieci mają najczęściej popołudnia zajęte różnego rodzaju zajęciami dodatkowymi: a to basen, a to balet, a to angielski, a to skrzypce czy pianino. Cóż, nie muszą już rezerwować czasu na religię, bo mieli ją w szkole… Okazuje się więc, że i rano źle, i wieczorem niedobrze. Co zrobić?
Oczywiście, nie ma na to pytanie prostych odpowiedzi. Trzeba jednak powiedzieć, że uwzględnianie zmiennych okoliczności życia nie może być – jak się wydaje – ważniejsze od prawdziwości liturgii. Ja sam chodziłem tego roku na Roraty na godz. 7.00. Przyznaję, że miało to swój urok, choć pokusa, by się wybrać na późniejszą godzinę, była, oj, była. Jednak poranek jest czymś zupełnie innym niż zmierzch, wszak oczekujemy Jezusa, który zostanie nazwany Słońcem ze Wschodu – Lux ex Oriente. Czekamy na brzask, na świt, na jutrzenkę. Przecież nie na zmierzch. Codzienne Rorate coeli śpiewane po łacinie wraz z częściami stałymi tworzyło rzeczywiście osobny klimat. Było to prawdziwe czekanie.
Nie podzielam przekonania, że motywem poszukiwania tzw. liturgii przedsoborowej jest nostalgia za minionym. Często bowiem poszukują jej ci, którzy jej z przeszłości nie znali, bo są za młodzi. Szukają w tej liturgii doświadczenia sacrum, czego – jak twierdzą – nie znajdują często w nowej, posoborowej liturgii, która bywa rozkrzyczana, prześpiewana, a czasami zahacza o infantylizm. A ja wierzę, że nie trzeba szukać nadzwyczajnych form rytu, tzn. Mszy trydenckiej, by przeżyć liturgię. Może to się dokonać także w liturgii „nowej”, także po polsku i twarzą do ludzi. Byleby była to liturgia zgodna z prawdą. Taka też może być – jak przeczytałem w pewnym starym kazaniu – „świętostraszna”.