Logo Przewdonik Katolicki

Ośmiornica na choince

Egzotyczne potrawy, symulacje lotu samolotem i cyrkowe pokazy podczas świątecznych imprez firmowych. Siedmiometrowa chata z piernika i pluszowa ośmiornica na choince. Święta w San Francisco to prawdziwy kolorowy zawrót głowy.

Krem zielony jak choinka
W grudniu zmrok zapada tu około godziny siedemnastej. Wtedy ulice rozświetlają lampki na choinkach, światełka na domach i blask wystaw sklepowych. Te ostatnie świecą najbardziej. W witrynach markowych sklepów manekiny ubrane są w swetry w renifery, wełniane szale i rękawiczki. To opatulenie jednak nijak koresponduje z pogodą. Powietrze rozgrzane jest do 15 stopni Celsjusza. Na szczęście czasem zawieje. Tak, że można pozwolić sobie na czapkę i szal, które służą bardziej jako elementy dekoracyjne. Emblematy zimy. Wiele osób jednak za nic ma tę mistyfikację i postawiło na klasyczny w San Francisco zestaw – jeansy i podkoszulek. Brak śniegu rekompensować ma śnieżny koc z poliestru sprzedawany w Targecie w cenie 7 dolarów za rolkę, krakersy w kształcie śnieżynek i ciasteczka Oreo, których słodki krem wraz z końcem roku zmienia barwę. W okolicach Halloween jest jeszcze dyniowo-pomarańczowy, ale już z początkiem grudnia zmienia kolor na zielony. Mający się chyba kojarzyć z choinką. Chyba. O zbliżających się świętach przypominają też czerwone kubki ze Starbucksa i aromatyczno-piernikowe cappuccino. Gorące. Mężczyźni siedzący przy stoliku obok dzielą więc uwagę między kawą a pracą nad prezentacją. Z niedowierzaniem zerkam na ekran ich komputera. A tam od myślników: zaufanie, szczerość, uśmiech i pochylony tytuł prezentacji: Human CEO. Pierwszy raz na podglądanym monitorze nie wyświetlają się tabelki i wykresy. Przy tamtym stoliku poczułam ducha prawdziwych świąt.
 
Eggnog, cynamon i chata z piernika
Tymczasem w marketach o zbliżających się świętach przypomina dumnie eksponowany na półkach Eggnog. Przez większość roku ściśnięty jest w wielkich lodówkach pomiędzy mlekiem bez tłuszczu a tym bez laktozy. Teraz doczekał się swoich pięciu minut. Eggnog to napój z jajek, bitej śmietany i alkoholu. W wersji angielskiej może zawierać cydr, piwo lub wino i pity jest na ciepło. W wersji amerykańskiej zaś rum, brandy lub whisky i pity jest bez względu na temperaturę. To już chyba część amerykańskiej tradycji, że większość świątecznych potraw pochodzi z Europy. Głównie z Wielkiej Brytanii. Przywieźli je wraz z językiem angielskim brytyjscy kolonizatorzy. A jeszcze wcześniej do Europy wiele tych dóbr przywędrowało ze wschodu. Choćby przyprawy. Jak pachniałyby święta bez cynamonu, pieprzu, goździków czy imbiru? I choć gingerbread nie smakuje jak polski piernik, to w San Francisco trudno wyobrazić sobie święta bez pierniczków. A że w Ameryce wszystko musi być wielkie, to w jednym z hotelowych lobby zbudowano wysoką na blisko siedem metrów piernikową chatę, przez którą poprowadzono tory kolejowe. Zabawa nie tylko dla najmłodszych. Poza hotelowymi korytarzami, najczęściej odwiedzanym miejscem w czasie świąt wydają się centra handlowe. W jednej z galerii w centrum miasta postawiono dwie czterometrowe cukrzane chaty przywołujące na myśl francuskie dworki, bo tutaj wszystko co francuskie uważane jest za bardziej wysublimowane. Jakby z lepszego świata.
 
Świąteczny cyrk
Multikulturowe San Francisco w święta zajada się sushi, krabowymi ciasteczkami, tortillą, popijając gorącą meksykańską czekoladą. – Każda potrawa spożywana w święta jest potrawą świąteczną – usłyszałam od znajomej. Sushi popijane grzańcem staje się więc nową świecką tradycją. Ale nie to zdziwiło mnie najbardziej. Zaskoczeniem była dopiero pluszowa ośmiornica umieszczona na szczycie choinki w mojej ulubionej kawiarni. – Ośmiornica jest pacynką, więc siłą rzeczy pasuje na czubek choinki – usłyszałam. To uświadomiło mi, że jak dotąd na czubku żadnego drzewka nie widziałam gwiazdy. Ten symbol gwiazdy betlejemskiej odnosi się bezpośrednio do tradycji chrześcijańskiej. A najpopularniejszą religią w San Francisco jest… brak religii. Dla większości mieszkańców święta są więc tylko przerwą na zabawę. Niezbyt długą zresztą, bo w Stanach oficjalnie wolny jest tylko 25 grudnia. Młodzi pracownicy wielkich korporacji i technologicznych start-upów mają wtedy okazję do spotkań ze znajomymi przy czymś mocniejszym. Zresztą, młodość trwa tu dłużej i „życie studenckie” prowadzi się nawet do czterdziestki. Firmy z największym budżetem organizują zabawy ociekające prawdziwym przepychem, którym nie pogardziłby nawet Wielki Gatsby. Artystyczne drinki, egzotyczne potrawy, symulacje lotu samolotem. A wszystko to przy akompaniamencie muzyki na żywo i tańczących w powietrzu artystów cyrkowych, prezentujących swoje umiejętności na szarfach, kołach i trapezach. Takie pokazy to obowiązkowy punkt programu każdej szanującej się firmowej imprezy świątecznej. Chętnych do występów nie brakuje. W San Francisco mieści się znana szkoła cyrkowa. Spory ośrodek jest też w Oakland. Sporo też hippisów o atletycznym zacięciu, wynajmujących hale w których wspólnie mieszkają i trenują… czy raczej wyrażają się artystycznie. Chętnych do zaprezentowania swoich umiejętności jest więc sporo, a grudzień to dla nich najbardziej dochodowy miesiąc.
 
Prezent handmade
Służbowa impreza to dopiero początek świąteczno-wakacyjnych atrakcji. W kalendarzu wciąż czeka koncert chóru nieheteronormantywnego, którego członkowie, ze względu na święta, fraki zamienili na bardzo popularne tu „brzydkie” swetry. Czyli takie z wielkim nadrukiem reniferów, mikołajów czy choinek. Te swetry, czy w wersji kalifornijskiej podkoszulki, to jakby oficjalny strój świąteczny. W sklepach można kupić nawet specjalne zestawy, które pomogą w stworzeniu własnej wersji. Co nie powinno dziwić. To Ameryka. Tu wszystko można kupić. Wydarzeniem tradycją sięgającym 1994 r. jest SantaCon. Ludzie w przebraniu Świętego Mikołaja zbierają się na placu w centrum miasta, skąd ruszają do kolejnych dzielnic: Castro, Lower Haight i Mission. Po drodze zatrzymują się w barach. Ta dyscyplina po angielsku nazywa się „bar crawling”, czyli barowe toczenie. Co po wizycie w paru knajpach nabiera całkiem dosłownego znaczenia. Nie wszystkie bary zgadzają się na przyjęcie uczestników SantaCon, dlatego organizatorzy na oficjalnej stronie internetowej proszą uczestników o uszanowanie znaków z przekreślonym Mikołajem. I to wspólne imprezowanie, koniecznie w kostiumach, oddaje świąteczny klimat miasta. Odbywają się tu też świąteczne targi, ale nie mają one nic wspólnego ze świątecznymi jarmarkami znanymi z centrum polskich miast. Na targach w San Francisco sprzedaje się organiczne warzywa, owoce i kwiaty. W okresie przedświątecznym pojawiają się jeszcze produkty nadające się na prezenty. Takie podarunki muszą obowiązkowo być wytworzone przez lokalnych artystów, a więc muszą być też i organiczne i handmade.
 
Z nutką nostalgii
Święta to też okres kiedy ludzie znajdują czas na wspominanie. A najlepiej wspomina się w grupie. Wieczór kolęd organizowany przy polskim kościele w San Francisco jest świetną okazją do takich wspomnień. W cenę 10-dolarowego biletu wchodzi też kubek grzanego wina. Takiego jak trzeba: z goździkami i kawałkiem pomarańczy. Kolędowanie rozpoczyna się o osiemnastej i ma potrwać do dwudziestej drugiej. Przykościelna salka z czasem zapełnia się coraz bardziej. Około dwudziestej jest już ponad sto osób. Starsze kobiety. Bardzo eleganckie, w kolorystycznie stonowanych kostiumach. Żadnych swetrów w jaskrawych barwach. Srebrne broszki, bursztynowe bransoletki, małe czarne torebki, a w nich chusteczki z haftem. Siwi mężczyźni z wąsem poprzedzającym hipsterską epokę. Jest też sporo młodych małżeństw z dziećmi. Trzyletnie dziewczynki z zaplecionymi warkoczami biegają między stolikami. Rodzice wołają za nimi po polsku, a one odpowiadają im po angielsku. Chłopcy grzecznie siedzą na kolanach matek i bawią się iPhonami. Na scenie rozbrzmiewają polskie kolędy: Gdy śliczna Panna, Lulajże Jezuniu. Wrażenie robi pastorałka Szli do Betlejem Lech, Czech i Rus w wykonaniu Aleksandry i Stanisława Jóźwiaków. W programie kolędowania można przeczytać, że „to małżeństwo z Poznania w Kalifornii stara się kontynuować swoje śpiewacze hobby, wyniesione z Chóru Parafii pw. Bożego Ciała w Poznaniu.
I nagle wybrzmiewają pierwsze takty poloneza Ogińskiego Pożegnanie Ojczyzny. Milkną szepty, śmiechy i rodzicielskie upomnienia. Salę otula cisza, w której pewnie rozgaszcza się dostojna melodia. Widownia jakby w półśnie. Pod przymkniętymi powiekami szumią wierzby i pachną kwiaty jabłoni. Niespodziewanie też wracają, wydawałoby się dawno zapomniane, wersy Świtezianki.
Jak dobrze, że jeszcze we wrześniu zamówiłam bilety lotnicze. Na święta wracam do domu.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki