Było wokół zimowo, biało i mroźnie, gdy spotkałem znajomego zmierzającego chodnikiem w stronę domu. W ciepłej czapce, rękawicach i szaliku zasłaniającym pół twarzy wracał od lekarza. Przywitał się jednak wręcz z entuzjazmem. Mimo wyraźnych objawów choroby i wielu godzin spędzonych w poczekalni w przychodni sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego z życia. Gdy zwróciłem mu na to uwagę, nie zaprzeczył. „Mam tydzień zwolnienia!” – oświadczył z satysfakcją, a może raczej z nieskrywaną ulgą. Zdziwiłem się, bo znałem go dotychczas jako człowieka unikającego korzystania z L4. „Nie będę musiał być na firmowym spotkaniu opłatkowym” – wyjaśnił i na samą myśl o imprezie skrzywił się. Potem zaczął opowiadać, jak to kiedyś spontanicznie organizowali sobie w pracy przedświąteczne spotkanie, było naprawdę miło, a uczestniczył ten, kto chciał. „Teraz to jest służbowy obowiązek, nawet obecność jest sprawdzana. Szef wygłasza co roku te same komunały o magicznych świętach i naszych wielkich sukcesach, a potem trwa rywalizacja na lizusostwo i obłudę. Na szczęście w tym roku nie będę musiał w tym brać udziału, bo mam zwolnienie lekarskie” – powiedział i zmagając się z nagłym atakiem kaszlu, życzył mi radosnych świąt.
Pewien biskup pokazywał mi kilka lat temu swój terminarz na czas Adwentu. Pełno tam było różnych „opłatków” i „wigilii”, odbywających się nawet trzy i pół tygodnia przed świętami. Im bliżej Bożego Narodzenia, tym w biskupim kalendarzu tego rodzaju wpisów było więcej. Czasami po kilka dziennie. „Trzeba chyba wielkiej wytrwałości i determinacji, żeby przy takiej liczbie spotkań o tym samym charakterze nie pokazać znużenia, a przynajmniej zmęczenia” – skomentowałem z podziwem. Biskup poprawił piuskę i z uśmiechem zapewnił mnie, że dla ludzkiej kondycji to za wiele, „ale z Bożą pomocą daję radę”. „To może nie trzeba przyjmować wszystkich zaproszeń?” – brnąłem dalej. Hierarcha był szczerze zaskoczony moją sugestią. „Odmawiać? Broń Boże! To przecież jedyna okazja, aby z wieloma ludźmi zamienić chociaż słowo” – wyjaśnił i dorzucił: „Niejednokrotnie przekonałem się, że ludzie na takie spotkanie czekają. Potrzebują tej bliskości”.
Przysłuchiwałem się ostatnio dyskusji na temat organizowanych tak licznie przez Bożym Narodzeniem oficjalnych spotkań „opłatkowych”, wspólnego kolędowania i wyprzedzających „wigilii”. Zdania były podzielone, ale rozmowa toczyła się w miarę spokojnie aż momentu, w którym ktoś jako antyprzykład przywołał tego rodzaju wydarzenia z udziałem polityków różnej rangi, od parlamentu po radę gminy. „To wyjątkowa obłuda i nadużywanie religii do mało pobożnych celów!” – grzmiał jeden z dyskutantów. „Tutaj łamią się opłatkiem i z uśmiechem składają sobie życzenia, a za chwilę dalej będą szczuć, kłamać i podgryzać. Że też im nie wstyd”. Inni potakiwali mniej lub bardziej otwarcie. Tylko jedna kobieta miała inne zdanie. „Ja bym im nie zakazywała. Myślę, że nawet te kilka minut, gdy patrzą na siebie nawzajem jak na ludzi, a nie jak na wrogów, ma sens” – powiedziała. „Żeby się z kimś przełamać opłatkiem, trzeba do niego podejść, zmniejszyć dystans, powiedzieć choćby kilka życzliwych słów. To wymaga wysiłku, zwłaszcza jeśli na co dzień jest się po przeciwnych stronach barykady i zupełnie inaczej patrzy na świat”.
W tej samej rozmowie ktoś stwierdził, że najbardziej go denerwuje, że w tych przedświątecznych spotkaniach przy opłatku chętnie uczestniczą też ludzie, którzy mają raczej niewiele wspólnego z wiarą, z Kościołem, a nawet bardzo ostro go krytykują i śmieją się z wierzących. „Nie zabraniajmy im” – powiedział któryś z rozmówców. „Nigdy nie wiadomo, w którym momencie zaczną się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi i skąd się wzięło. Przecież i dla nich może być przeznaczone puste miejsce przy wigilijnym stole, prawda?”.