„Jeszcze w południe, podczas świątecznego spotkania z udziałem arcybiskupa Warszawy, posłowie i senatorowie łamali się opłatkiem, składali życzenia, ściskali się i uśmiechali. Radosne echo Gloria in excelsis Deo niosło się jeszcze po sejmowych korytarzach, gdy na sali plenarnej rozpoczynała się już nienawistna szarpanina, pełna jadu i złych emocji”. Tak pisałem przed rokiem. I znów mamy to samo. Z tą drobną różnicą, że parlamentarna burza (długotrwała, jak miało się okazać) rozpoczęła się tym razem nie w dniu wspólnego świętowania Bożego Narodzenia, ale nazajutrz.
Zadaję sobie pytanie, czy wobec tego organizowanie opłatkowych spotkań w Sejmie ma w ogóle sens? Czy aby nie grozi nam społeczna dewaluacja tego pięknego zwyczaju? Czy nie zamienia się on w nic nieznaczący rytuał, pusty gest, który niczego nie wyraża i do niczego nie zobowiązuje?
Wiem, wiem, jesteśmy słabi i grzeszni i nawet po przyjęciu sakramentów wystarcza nam sił jedynie na jakiś czas... No tak, ale od tych, którym więcej dano, więcej wymagać się winno. Nie tego, że przełamanie się opłatkiem raptem wszystkich nas „w aniołów przerobi”. Ale czy oczekiwanie przez zwykłych Polaków, że taki gest wyzwoli w wybrańcach ludu odrobinę dobra, empatii, a choćby i osobistej kultury jest czymś aż tak na wyrost? Przecież wszyscy ci politycy są chrześcijanami, i to, w zdecydowanej większości praktykującymi. To oni przecież uchwalili rok 2016 Rokiem Jubileuszu 1050-lecia Chrztu Polski. To oni wyrażali przy tym nadzieję, że będzie to okazja do „pojednania i odbudowy polskiej wspólnoty narodowej”. To oni upamiętniają Jana Pawła II czy Brata Alberta, wydając patetyczne odezwy pełne podniosłej retoryki. Po czym przechodzą swobodnie od śpiewania kolęd do wykrzykiwania obelg. Czyż nie jest to element płynącego z samej góry zgorszenia?
Byłoby doskonale, gdyby posłowie i senatorowie gruntownie zastanowili się, czy rzeczywiście są wewnętrznie gotowi na to, by zapraszać do parlamentu biskupa i świętować Boże Narodzenie. Może powinni czynić to wyłącznie w gronie członków własnej partii, własnej rodziny, wśród sąsiadów, znajomych i tych, których spotkają na świątecznych liturgiach w swoich parafiach? Może powinni czynić to bardziej kameralnie i szczerze, aniżeli przy kamerach, w oparach hipokryzji? Nie widzielibyśmy wówczas tej parady obłudy, oszczędzono by nam tego spektakularnego dysonansu między pięknem świątecznych gestów a ich drastycznym zaprzeczeniem w praktyce politycznej młócki.
No bo, pytam, jakie dobro wynika z tego szumnego, parlamentarnego „opłatka”? Jaki sens ma świąteczne spotkanie, które „robi” za chwilowe zawieszenie broni? Po co śpiewanie kolęd, które okazuje się uwerturą do wzniecenia kolejnej bitwy? Komu to jest potrzebne? Politykom? To na pewno, jako piękne alibi na zewnętrzny użytek. Ale czy potrzebne jest społeczeństwu? A może Kościołowi? Wątpię szczerze. Kilka dni po ostatnim świątecznym spotkaniu, gdy polityczna awantura rozkręciła się na dobre, arcybiskup Warszawy oświadczył, że jest gotów iść do parlamentu z opłatkiem po raz drugi. To piękna postawa, ale obawiam się, że politycy byli już tak „nakręceni”, że nawet codzienna obecność przedstawiciela Episkopatu niewiele by w tych dniach zmieniła.
Przed najbliższymi świętami Bożego Narodzenia posłowie i senatorowie powinni zastanowić się, czy mają wewnętrzną predyspozycję ku temu, by zaprosić biskupa Warszawy i wspólnie świętować narodziny Chrystusa. Gdyby uznali, że jednak nie, byłoby to, paradoksalnie, świadectwem większej chrześcijańskiej i ludzkiej dojrzałości aniżeli bezrefleksyjne utrwalanie gry pozorów.
Tak czy inaczej uważam, że nie byłoby dobrze, gdyby Kościół instytucjonalny patronował wydarzeniom, które pomimo religijnego kontekstu coraz bardziej przypominają pusty rytuał.